Historia Stephane'a Antigi potwierdza tezę, iż czasem to życie pisze najlepsze scenariusze. Jako siatkarz w barwach Skry Bełchatów pięć razy zdobył mistrzostwo Polski, a kilka miesięcy po ostatnim z tych sukcesów - jako początkujący trener - poprowadził reprezentację Polski do triumfu w mistrzostwach świata. Pierwszego tytułu mistrza Polski w roli szkoleniowca doczekał dopiero 11 lat później, a po jego pięciu latach pracy z zawodniczkami Developresu przyjęło się żartobliwie, iż jest skazany na srebro. Niespodziewanie dostał propozycję powrotu do rzeszowskiego klubu, w którym w 2019 roku zadebiutował jako trener kobiet. I trochę się nad jej przyjęciem zastanawiał, bo - jak mówi Sport.pl - mógł być największym przegranym tej sytuacji.
REKLAMA
Zobacz wideo DevelopRes Rzeszów zwycięski w pierwszym meczu finałowym TAURON Ligi. Katarzyna Wenerska: Jeszcze bardzo daleko
Agnieszka Niedziałek: W 2014 roku, po niespełna pięciu miesiącach pracy jako trener, zdobył pan mistrzostwo świata z reprezentacją Polski. Na pierwszy tytuł mistrza Polski w roli szkoleniowca przyszło panu czekać aż sześć lat.
Stephane Antiga: A choćby dłużej, jeżeli dodamy do tego jeszcze PlusLigę (Antiga w latach 2017–19 prowadził ówczesne Onico Warszawa, z którym na koniec zdobył wicemistrzostwo - red.).
Czy to tylko taka ciekawostka? Czy może potwierdzenie, iż o sukces w klubowej siatkówce jest trudniej niż w reprezentacyjnej?
To, iż udało nam się zdobyć złoto mistrzostw świata w pierwszym roku pracy z kadrą, to coś niesamowitego. Magiczny moment, koordynacja wszystkiego była idealna. Cała grupa była zaangażowana. Mieszanka młodych i starszych zawodników oraz bardzo dobry sztab, który bardzo mi pomógł. Ale ogółem w siatkówce - niezależnie od tego, czy mowa o klubie, czy reprezentacji i czy o kobietach lub mężczyznach - jest tak samo. Zawsze trudno jest wygrać i zawsze musisz znaleźć sposób, by poprowadzić drużynę do sukcesu.
Jak smakuje to wywalczone teraz złoto? Z jednej strony czekał pan na nie sześć czy choćby osiem lat, a z drugiej strony pracował na nie półtora miesiąca.
Jest to trochę dziwne. Bardzo się cieszę za to, iż stało się to tutaj, w Rzeszowie. Myślę, iż nie tylko ja czuję ogromne szczęście i satysfakcję. Nie jest to najważniejsze w tym wszystkim, ale jest ważne, iż nie przegraliśmy znowu finału.
No właśnie. Może w pierwszej kolejności zamiast wywalczenia pierwszego MP w roli trenera powinnam pogratulować przerwania "srebrnej klątwy Stephane'a Antigi". Myślał pan o tej serii drugich miejsc przed tegorocznym finałem lub przed ostatnim meczem o złoto?
Przed finałem nie, przed dołączeniem do drużyny - owszem. Ale gdy tylko zacząłem pracę, to był tylko mecz za meczem i trening po treningu. Skupiałem się wyłącznie na tym, by osiągnąć cel. Wywalczenie tego tytułu to świetna sprawa. Nie tylko z mojej osobistej perspektywy, ale też tych, którzy pracowali na to cały rok. Zawsze wspaniale zdobyć mistrzostwo, ale tu była jeszcze ta klątwa. A tak na poważnie, to zaraz po dołączeniu powiedziałem drużynie, iż już wcześniej grała dobrze. Zdobyła Puchar Polski. Owszem, miała pewne kłopoty, ale wiedziałem, iż stać ją na to, by wygrać ligę.
Miał pan jakieś wątpliwości przed przyjęciem tej oferty?
Tak. Rozmawiałem z władzami klubu, zawodniczkami i członkami sztabu szkoleniowego. Chciałem wiedzieć, jak wyglądała sytuacja od środka. Czego można oczekiwać, gdy przejmę drużynę na tym etapie. To ważne, by przed rozpoczęciem pracy wiedzieć, jaki jest problem. Czy można go rozwiązać, czy można coś zmienić, aby poprawić sytuację? To było dla mnie ważne. Oczywiście byłem szczęśliwy, wracając do klubu. Ale też wiedziałem, iż mogę na tym dużo stracić. Bo mógłbym wrócić i znów przegrać. Podczas gdy drużyna wcześniej beze mnie zdobyła PP.
Myśli pan, iż zostałby teraz uznany głównym winowajcą ewentualnego kolejnego braku złota?
Mógłbym być największym przegranym w tej sytuacji. Przy triumfie nie szuka się raczej największego zwycięzcy. Choć może niektórym dany sukces daje nieco więcej szczęścia. Mogę powiedzieć, iż jestem teraz naprawdę szczęśliwy ze względu na wszystkie osoby pracujące od lat w Developresie.
Skoro brał pan pod uwagę ryzyko zostania tym największym przegranym, to czy obok szczęścia poczuł pan też na koniec trochę ulgę?
Nie, ulgę nie. Nie obchodziło mnie to. Wiedziałem po prostu, iż chcę złota. Chciałem więcej. Chciałem tego złota tak bardzo... Gdybym przegrał kolejny raz, to byłbym naprawdę rozczarowany. Ale chciałem dać sobie tę szansę, by wygrać.
Gdy rozmawialiśmy krótko po pierwszym meczu półfinału, to podszedł starszy kibic i zapytał, czy wreszcie będzie złoto. Pan odpowiedział z uśmiechem, iż oczywiście. Nie bał się pan takiej deklaracji?
Nie. Odpowiedziałem tak, bo miałem poczucie, iż wszyscy musimy być przekonani, iż zmierzamy do tego celu. Wiadomo było, iż to będzie trudne i nie mieliśmy żadnej gwarancji sukcesu. Ale musieliśmy zrobić wszystko, by ten cel osiągnąć i być przekonani, iż możemy to zrobić. Dotyczyło to zarówno drużyny, jak i mnie.
Czy któryś z tych poprzednich finałów Developresu był dla pana najboleśniejszy? Jedne były bardziej zacięte, inne znacznie mniej. A może boli to tak samo niezależnie od okoliczności?
Nie ma nic bardziej bolesnego, niż patrzenie na celebrującego przeciwnika. To jest takie uczucie... jakby ktoś wbił mi nóż w serce. To jest straszne. I trwa długo. Nie lubię tego uczucia tuż po przegranym meczu, ale nienawidzę tego, co jest potem. Chcesz wygrać, przegrywasz, a potem musisz czekać na dekorację i zostać, patrząc, jak rywale idą na podium, celebrując to złoto. Gratulujesz przeciwnikowi, ale to jest jak tortura. Dlatego też tak cieszę się, iż zdobyliśmy to złoto u siebie i mogliśmy od razu podzielić się tym szczęściem ze wszystkimi kibicami w Rzeszowie. Być może jestem trochę bardziej szczęśliwy niż kilka osób, które pracowały tutaj tylko jeden sezon, bo wiem, jak długo wszyscy tutaj na to czekali.
W całej tegorocznej finałowej rywalizacji Developres stracił teraz zaledwie dwa sety, w tym jeden w ostatnim meczu. Podobno po wygraniu drugiego spotkania tonował pan euforia w zespole i przypominał, iż nic jeszcze nie jest przesądzone.
Tak. Pamiętałem przebieg pierwszego, niesamowicie trudnego meczu. Prowadziliśmy w kilku setach i nagle w końcówkach baliśmy się podejmować ryzyko. Miałem też świadomość, iż nie rozegraliśmy razem wielu ważnych meczów, w których są takie emocje. We Francji mówimy o strachu przed wygraną. Wtedy nie podejmujesz ryzyka i nie bierzesz na siebie odpowiedzialności, bo nie chcesz być winnym, jeżeli popełnisz błąd. To zjawisko nie występuje zawsze, ale czasem się pojawia, gdy drużyna jest coraz bliższa zwycięstwa.
W ostatnim meczu finału, w trzecim secie mieliśmy np. bardzo słabe przyjęcie, ale wygraliśmy, bo dziewczyny były naprawdę cierpliwe. Ta drużyna od początku miała świetne nastawienie, a to jest naprawdę ważne. Bo możesz być silniejszy, wyższy, ale jeżeli nie będziesz przekonany, iż wygrasz, jeżeli nie chcesz zrobić codziennie wszystkiego, by wygrać... Mogłem od razu dostrzec, iż ta drużyna ma adekwatny sposób myślenia. Dało się to dostrzec w pierwszych rozmowach z zawodniczkami, które odbyłem. Bardzo mi się podobała praca z tą drużyną, która była jedną grupą.
Czy to był najmocniejszy zespół, z jakim przyszło panu pracować przez te wszystkie lata w Rzeszowie? Jako drużyna, ale i mając na uwadze indywidualności.
Trudno powiedzieć, ponieważ poziom ligi był teraz słabszy. To jest pewne. Było tak z kilku powodów, a jednym z nich było to, iż Chemik Police nie był tak mocny jak w przeszłości. Wcześniej był to klub, który miał ogromny budżet, wiele gwiazd w składzie i triumfował w czterech z pięciu ostatnich sezonów.
Teraz sam miał pan w składzie część gwiazd Chemika.
No właśnie. Chemik więc nie był tą samą drużyną co wcześniej, kiedy dosłownie zawsze był faworytem. Jak wspomniałem, według mnie poziom ligi był teraz niższy. Oczywiście, wygranie finału 3-0 jest dla nas ważne, ale trudno mi też oceniać drużynę, która rozegrała pod moim okiem zaledwie osiem meczów. Niewątpliwie była to bardzo dobra drużyna i mentalnie była prawdopodobnie najsilniejsza w końcówce sezonu. Bo wcześniej mieliśmy niesamowite sezony, ale pod koniec nastawienie nie zawsze było idealne, by grać i osiągać najtrudniejsze cele. Myślę, iż w poprzedniej rywalizacji z ŁKS-em mogliśmy być trochę lepsi pod tym względem. Tak, jak było we wcześniejszej części tamtego sezonu. Podsumowując więc, obecny zespół był bardzo silny mentalnie i to jest ważne.
Jak ważne w podjęciu decyzji o tym nietypowym powrocie było to, iż dobrze znał już pan warunki pracy w klubie i kilka zawodniczek?
Ważne było, by wiedzieć, iż drużyna oczekiwała czegoś nowego. Czekała na inny sposób pracy i na pomoc, by zdobyć mistrzostwo. jeżeli przejmujesz drużynę, która nie chce grać razem, która nie chce walczyć, która nie chce zrobić wszystkiego, by wygrać, to masz kłopot. Ale wróciłem właśnie po to, by pomóc wygrać drużynie, która tego naprawdę chciała i była w stanie to zrobić. To było ważne dla mnie.
Przejęcie zespołu tuż przed fazą play-off to spore wyzwanie. Co można zmienić w tak krótkim czasie?
Zmiana wszystkiego nie wchodziła w grę - nie byłoby na nią czasu, ale przede wszystkim nie było tu takiej potrzeby, bo to była drużyna mogąca grać bardzo dobrze i wiedząca, jak to robić. Nie trzeba było więc tu żadnej rewolucji. Skupialiśmy się na intensywniejszej pracy na treningach, zmieniliśmy trochę system gry i dokonaliśmy zmian taktycznych w planie meczowym. Ogółem najważniejsze było, by dziewczyny czuły się dobrze mentalnie i fizycznie. Dużo rozmawialiśmy. Rozmowy o odczuciach, podejściu do pracy czy priorytetach są zawsze ważne, a my - ze względu na krótki czas, jaki mieliśmy - musieliśmy ten proces komunikacji przyśpieszyć. Cieszę się, iż wypracowaliśmy potrzebną dawkę zaufania i to przyniosło efekt.
Minionego lata opuszczał pan z rodziną Rzeszów i Polskę obładowany wieloma walizkami po 17 latach mieszkania w kraju nad Wisłą. Jak wyglądał powrót w połowie marca?
Pojawiłem się sam, z małym bagażem. Syn studiuje w Warszawie, a żona i córka były ze mną we Włoszech i wciąż tam jeszcze są. To było dziwne uczucie, bo po raz pierwszy przejąłem drużynę w trakcie rozgrywek. Dziwne również dlatego, iż stało się to już pod koniec sezonu. Ale oczywiście znałem już wcześniej większość zawodniczek i pracowników klubu. To sprawiło, iż łatwiej się od początku pracowało. Nie było też problemu z nowymi zawodniczkami.
Nikogo już nie dziwi, gdy trenerzy tracą pracę w trakcie sezonu, ale w przypadku Developresu zaskakujące było to, iż doszło do tego mimo dobrych wyników. Wiem, iż chodziło o sposób pracy poprzedniego trenera, ale czy ogółem uważa pan, iż zmiana szkoleniowca na tak późnym etapie przy dobrych wynikach to ryzykowny pomysł?
Uważam, iż generalnie kluby zbyt często zwalniają trenerów. Oczywiście, każdy chce wyników i zwykle do zmiany dochodzi, gdy te są poniżej oczekiwań, ale też nie zawsze, o czym sam się przekonałem. Szkoleniowcy zwalniani są na różnym etapie. Developres zdobył PP, a zaraz potem przegrał drugi mecz w okresie i trener został zwolniony. Ja straciłem posadę w Scandicci po dwóch meczach wygranych 3:0. Mogą być różne powody i różne problemy, choć rzeczywiście zwykle chodzi o wyniki.
W Polsce z wielkim zaskoczeniem przyjęto informację o pana październikowym zwolnieniu przez włoski klub. W mediach pisano, iż niektóre zawodniczki nie były zadowolone z ustalania składu na pierwsze mecze. Co może pan powiedzieć o tej sytuacji?
Mogę powiedzieć, iż to nie była oficjalna informacja.
Z perspektywy czasu żałuje pan przyjęcia propozycji Scandicci?
Nie, z różnych powodów. To było doświadczenie zawodowe - mogłem zobaczyć coś innego. choćby jeżeli to trwało tylko trzy miesiące. Nie żałuję więc, choć - oczywiście - spodziewałem się czegoś innego.
Zszokowała pana decyzja władz klubu?
Na początku tak, bo naprawdę nie spodziewałem się tego.
Nie było żadnych sygnałów, iż może do tego dojść?
Były, ale czasami...Nie mogę tego komentować. Powiem jedynie, iż pojawiały się pewne opinie w tej sprawie, które nie są prawdziwe.
Gdyby mógł pan cofnąć czas, to zrobiłby coś inaczej?
Tak, prawdopodobnie tak.
Wielu rzeczy?
Nie, wiele nie, ale inaczej bym działał. Nie będę jednak wchodził w szczegóły.
Jak pan spędził te kilka miesięcy bez pracy?
Korzystałem z wolnego czasu, spędzałem go z rodziną, cieszyłem się życiem. Podróżowałem po Włoszech, odwiedzałem Francję, odwiedziłem też w Polsce syna. Zająłem się również swoim zdrowiem.
Potrzebował pan odpoczynku od oglądania siatkówki?
Nie. Nie oglądałem może zawsze wszystkich meczów, ale nie przestałem jej oglądać całkowicie. Nie planowałem tego wolnego czasu, ale wykorzystałem go dobrze. Mamy dzięki temu z rodziną wiele dobrych wspomnień.
W którymś momencie zatęsknił pan mocniej za pracą?
Na początku czułem się nieco dziwnie, ale spodobało mi się, gdy miałem np. wolne w święta i mogłem je w spokoju spędzić z bliskimi. Ale gdzieś w lutym rzeczywiście ten czas wolny zaczął mi się dłużyć i nie miałem już z niego tyle frajdy.
Według nieoficjalnych informacji opuszcza pan teraz Polskę tylko na chwilę, by wrócić latem w roli trenera Bogdanki LUK Lublin.
Mogę jedynie powiedzieć, iż prawdopodobnie wrócę do Polski w następnym sezonie.
A może pan potwierdzić, iż prawdopodobnie wróci pan tym samym do męskiej siatkówki?
To jest coś, co jest możliwe. Ale zaznaczę, iż nigdy nie zrezygnowałem z niej definitywnie. Mam więcej doświadczenia w pracy z mężczyznami i wciąż oglądałem wiele meczów PlusLigi oraz ogółem męskich drużyn. Cieszę się, iż jestem trenerem zarówno w żeńskiej, jak i w męskiej siatkówce.
Dzięki temu zwiększa pan też swoje szanse na rynku pracy.
Zgadza się.