"Dumna Polska"? Sami siebie oszukujemy, dość kupowania Amerykanów

8 godzin temu
Dajmy sobie spokój ze sztucznymi naturalizacjami Amerykanów do kadry koszykarzy. Niech reprezentacja Polski składa się z ludzi związanych z Polską. Może to naiwne, może nielicujące ze zmieniającym się światem, może nazbyt romantyczne. Ale moim zdaniem adekwatne - pisze Łukasz Cegliński ze Sport.pl.
Oczywiście, iż będę kibicował reprezentacji Polski na EuroBaskecie – zawsze jej kibicuję, to dla mnie najważniejsza drużyna. Jasne, iż będę trzymał kciuki za Jordana Loyda, licząc, iż będzie gwiazdą i liderem kadry – tak samo jak przez ostatnie 10 lat trzymałem kciuki za A.J. Slaughtera. Z przyjemnością przeprowadzę z Amerykaninem rozmowę po meczu, by kibice dowiedzieli się, co czuje i co ma do powiedzenia.


REKLAMA


Zobacz wideo Gortat imprezował z mężem Kim Kardashian. "Była opcja na pidżama party w rezydencji Playboya"


Ale jednocześnie nie mogę odegnać od siebie myśli, iż wolałbym, żeby to wszystko wyglądało inaczej. Żeby reprezentacja Polski była reprezentacją Polski. Tak po prostu.
Są naturalizacje naturalne, co do których nie ma żadnych wątpliwości
Dla dziennikarza, publicysty, a może po prostu dla mnie, to nie jest temat łatwy, czarno-biały. Jest pokusa, by pewne kwestie relatywizować, bo w koszykówce – inaczej niż w piłce nożnej czy siatkówce, którymi najbardziej interesują się polscy kibice – zjawisko naturalizacji jest w skali świata, powszechne. Przepisy FIBA zezwalają na posiadanie jednego koszykarza z nadanym paszportem, z tej furtki korzystają dziesiątki federacji ze wszystkich kontynentów. Według Wikipedii w samych tylko europejskich reprezentacjach przynajmniej jeden mecz zagrało już blisko 200 naturalizowanych graczy, głównie Amerykanów.
Takie są zasady, taka jest rzeczywistość, tak działa świat. Ale te okoliczności wciąż nie rozwiewają wszystkich wątpliwości, nie odpowiadają na moje pytania i rozterki.
Oczywiście w zmniejszającym się świecie, globalnej wiosce z otwierającymi się granicami, naturalizacje stają się czymś powszechnym, a w niektórych przypadkach – nomen omen – naturalnym. Weźmy na przykład koszykarza Thomasa Kelatiego, Amerykanina o erytrejskich korzeniach, który grał w Zgorzelcu, gdzie poznał żonę, założył rodzinę, zbudował dom. Wystąpił o polski paszport, otrzymał go, w biało-czerwonej reprezentacji zagrał na dwóch EuroBasketach. W rozmowach z nim czuło się, iż na Polsce mu zależy nie tylko w kontekście koszykówki, iż znalazł w niej jedno ze swoich miejsc na ziemi. Identycznie wygląda sytuacja z siatkarzem Wilfredo Leonem, naturalizowanym Kubańczykiem, który zadomowił się w Polsce i jest gwiazdą Biało-Czerwonych. W takich przypadkach nie ma żadnych wątpliwości - to są nasi ludzie.


Bo McCalebb nie zadawał pytań, został Borche McCalebbovskim
Kłopot w tym, iż w koszykówce jest też drugi koniec skali i są naturalizacje sztuczne. Mówiąc wprost – transfery Amerykanów do reprezentacji. Wygląda to dokładnie tak jak szukanie zawodników do klubu: określanie pożądanego profilu, zapytanie, negocjacje z agentem, ustalenia między zawodnikiem a federacją. Kartą przetargową jest paszport, który umożliwia grę w krajowej lidze z obejściem ewentualnych limitów dla obcokrajowców – szczególnie atrakcyjny jest dokument z Unii Europejskiej. Ale jasne jest też, iż w grę wchodzą pieniądze, choć o tym się głośno nie mówi.
Podkreślmy: w sztucznej naturalizacji chodzi o Amerykanów, którzy wcześniej nie mieli żadnych – żadnych! – związków z danym krajem. Nie występowali nigdy w jego lidze, nie mają w nim przodków, żon lub partnerek. Takich naturalizacji w skali koszykarskiego świata jest mniej, ale też wcale niemało – amerykańskich koszykarzy sztucznie naturalizowały już silne koszykarsko Hiszpania, Słowenia i Chorwacja, czy pragnące zaistnieć na mapie Filipiny, Irak i Japonia. Tę listę można wydłużyć, od 10 lat jest na niej Polska.


Obrazowo o tym biznesie opowiedział kiedyś Bo McCalebb – amerykański rozgrywający, który grając w Serbii, odebrał telefon. – Dzwonili Macedończycy i pytali, czy chciałbym dla nich grać. Nie zadawałem pytań dotyczących kraju, po prostu odpowiedziałem "tak". Następnego dnia leciałem do Skopje - opowiadał. Kilka dni później, jako Borche McCalebbovski, był już do dyspozycji trenera reprezentacji Macedonii. Na EuroBaskecie 2011 został liderem drużyny, która zajęła sensacyjne czwarte miejsce.
Szukając Amerykanów, maskujemy nasze słabości
Wracając do Polski: w 2015 roku naturalizowaliśmy A.J. Slaughtera, czyli pochodzącego z Kentucky rozgrywającego bez absolutnie żadnych związków z Polską, którego chciał w zespole nasz ówczesny selekcjoner Mike Taylor. Teraz, w 2025 roku, zrobiliśmy krok kolejny, tym razem podwójny – prezydent Andrzej Duda podpisał na początku sierpnia wnioski o obywatelstwo dla Jordana Loyda i Jerricka Hardinga. Pierwszy urodził się w Chicago, a dorastał w stanie Georgia, drugi pochodzi z Kansas. W Polsce nigdy wcześniej nie byli, teraz mają być kluczowymi graczami naszej reprezentacji. Loyd już na rozpoczynającym się za chwilę EuroBaskecie, a Harding – w kolejnych miesiącach.


Po co nam ci wyselekcjonowani, wynalezieni w koszykarskim świecie Amerykanie? Ano po to, by zamaskować nasze słabości. Polska nie jest silnym koszykarskim narodem, nie mamy po pięciu graczy na każdą pozycję na poziomie międzynarodowym. A już na pewno nie mamy ich na obwodzie – wśród rozgrywających i strzelców, którymi są Slaughter, Loyd i Harding. Nie mamy ich od lat, wyszkolić nie potrafimy, więc idziemy na skróty i przeprowadzamy transfery. Wypaczając tym samym istotę reprezentacji, która – jak napisał w inspirującym tekście na swoim blogu Dawid Księżarczyk – ma być lustrem. Brzydkim czy pięknym, ale naszym.
Owszem, dzisiaj nikt nie powie, iż Slaughter nie był nasz. Uczucia wobec niego ewoluowały – w 2015 roku, gdy odbierał paszport, nazywaliśmy go "farbowanym lisem", niektórzy kwestionowali jego sztuczną naturalizację, dziś mówimy o "Antku" z szacunkiem. Jesteśmy mu wdzięczni za te blisko 10 lat gry dla Polski, za trzy EuroBaskety i mistrzostwa świata, za niemal sto spotkań w reprezentacji Polski. A.J. wielokrotnie udowadniał, iż mu zależy, iż jest częścią drużyny, a o Polsce wypowiadał się jako o "naszym kraju". Cieszę się z jego historii, wielokrotnie z entuzjazmem ją opisywałem. A jednocześnie wciąż uwiera, wręcz boli mnie myśl, iż wolałbym, żeby tej historii w ogóle nie było.


Boli, bo z drugiej strony – żeby w tych rozważaniach nie było zbyt łatwo – gdyby ta historia się nie wydarzyła, to prawdopodobnie nie byłoby też znakomitych wspomnień: awansu na mistrzostwa świata po 52 latach przerwy, świetnego ósmego miejsca na tej imprezie, a potem czwartej pozycji na EuroBaskecie, do której doszliśmy dzięki wygranej z broniącą tytułu Słowenią w ćwierćfinale. Bohaterem tego cudownego meczu był oczywiście Mateusz Ponitka, ale i Slaughter trafiał najważniejsze rzuty w końcówce. Bez większego ryzyka można postawić tezę, iż bez niego nie doszlibyśmy tak daleko – ani na mundialu, ani na ostatnim EuroBaskecie.


I co w tej sytuacji wybieramy? Stuprocentowo naszą reprezentację, której o sukcesy będzie trudniej, czy wzmocnienie legią cudzoziemską, by być spokojniejszym o wynik? Czy jeżeli Loyd, ten "polski Jordan", poprowadzi nas do sukcesu na EuroBaskecie, to wciąż będę kwestionował zasadność sztucznej naturalizacji?
Nie pudrujmy rzeczywistości, nie oszukujmy samych siebie
Jasne jest, iż "kupując" Amerykanina do kadry, podnosimy jej jakość. Zmieniamy reprezentację w klub, ale w zamian mamy lepszą drużynę. A na pytanie, dlaczego się na to decydujemy, słyszymy dyżurny argument: bo robią tak wszyscy, bo taki jest świat. Uczestniczymy w wyścigu w ramach określonych zasad. I faktycznie, to prawda, trudno z tym polemizować, bo z naturalizowanych graczy nie korzystały tylko pojedyncze nacje, takie jak zakochane w baskecie Serbia czy Litwa. Jednocześnie warto zauważyć, iż w 2017 roku mistrzami Europy zostali Słoweńcy z Anthonym Randolphem, a pięć lat później ich sukces powtórzyli Hiszpanie z Lorenzo Brownem. Obaj Amerykanie zostali naturalizowani sztucznie, jak Slaughter czy teraz Loyd.
Szefowie Polskiego Związku Koszykówki snują też inną teorię – Amerykanin w reprezentacji Polski pomaga całej dyscyplinie. Bo lepsza kadra to większa szansa na spektakularny wynik, za pomocą którego wzrośnie popularność dyscypliny. To z kolei ma oznaczać tłumy na koszykarskich treningach i rosnącą liczbę graczy, z których można wyłowić perełki. Problem w tym, iż to nie takie proste. Do wzrostu popularności potrzeba wizji, koncepcji i konsekwentnej pracy, sam wynik reprezentacji nic nie zmieni. To tylko teoria, bo praktyka jest taka, iż ósme miejsce na świecie w 2019 roku i czwarte w Europie w 2022 nie pchnęły nas w górę. Polska koszykówka jest taka, jaka była – przeciętna, co od lat widać po kadrach młodzieżowych, które tylko incydentalnie grają w ćwierćfinałach swoich mistrzostw Europy, a rokujących rozgrywających czy strzelców jest w nich jak na lekarstwo. Reprezentacja z Amerykaninem błyszczy ponad stan, a my jak nie potrafiliśmy wyszkolić dobrych graczy na obwód, tak wciąż nie potrafimy. Rozdając paszporty, maskujemy stan faktyczny.


Dlatego dajmy sobie spokój ze sztucznymi naturalizacjami. Nie róbmy już z kadry klubu, machnijmy ręką na te paszportowe transfery. Nie pudrujmy rzeczywistości, nie oszukujmy samych siebie. Dumnie grajmy tym, co mamy – w końcu aktualny okrzyk reprezentacji to właśnie "Dumna Polska!". Wtedy wszystko to, co wygramy, będzie smakować inaczej, lepiej. A jak przegramy? To weźmy się w końcu do lepszej pracy.
jeżeli rozgrywki drużyn narodowych funkcjonują, to prezentujmy w nich drużynę narodową. Niech reprezentacja Polski składa się z ludzi związanych z Polską. Może to naiwne, może nielicujące ze zmieniającym się światem, może nazbyt romantyczne. Ale moim zdaniem adekwatne.
Idź do oryginalnego materiału