Prawdziwy dramat Lecha w meczu z Genkiem rozpoczął się około 25 minuty, gdy trudno było wyobrazić sobie gorsze 120 sekund. Najpierw z kontuzją boisko opuścić musiał filar defensywy Antonio Milić, a zanim zmienić go zdążył Wojciech Mońka, goście obnażyli defensywę mistrzów Polski i zdobyli bramkę na 2:1. Niestety dokonali tego nie po raz ostatni. W zasadzie pozostała część meczu była niczym czarny sen dla fanów na stadionie w Poznaniu. Belgowie bawili się, co chwilę wjeżdżając w pole karne gospodarzy, a Lech był tak rozbity i sparaliżowany, iż aż przykro było patrzeć. Miał wręcz szczęście, iż do przerwy przegrywał tylko 1:4.
REKLAMA
Zobacz wideo Sensacyjny powrót do reprezentacji Polski?! Jan Urban: Nie wahałbym się
Była 42. minuta, gdy kibice Lecha po raz pierwszy nie wytrzymali
Krótko przed końcem pierwszej połowy kibice "Kolejorza" po raz pierwszy nie wytrzymali. Gwizdami skwitowali postawę swojego zespołu, po tym jak Bartosz Mrozek obronił rzut karny, ale nie upłynęło choćby sto sekund, a piłka i tak wylądowała w jego bramce po kolejnej akcji. Z kolei Niels Frederiksen po raz kolejny usiadł na ławce rezerwowych i wymownie kręcił głową. Podobnie zachowywał się zresztą po każdym golu dla rywala. On także nie wierzył w to, co wyprawia jego zespół.
Tuż po przerwie Lech już nie tylko w przenośni sam sobie strzelał gole, albowiem bramką samobójczą na 1:5 popisał się Michał Gurgul. Zawodnicy mistrzów Polski sprawiali wrażenie coraz bardziej sparaliżowanych. Jakby bali się kolejnych strat piłki i w konsekwencji goli. Z kolei ze strony publiczności coraz częściej pojawiały się oznaki niezadowolenia w postaci gwizdów czy choćby drwiących oznak śmiechów z nieporadności piłkarzy. Zwłaszcza gdy na boisku pojawił się Bryan Fiabema.
Norweg otrzymuje mnóstwo szans, ale mimo iż w Poznaniu jest już drugi rok, jeszcze ani razu nie pokazał, iż jest graczem na miarę Lecha Poznań. Gdy wchodził z ławki rezerwowych, także powitały go gwizdy. W 87. minucie rzeczony Fiabema stanął przed świetną szansą, aby po raz pierwszy w barwach Lecha strzelić gola, ale stracił panowanie nad piłką, gdy miał przed sobą już tylko bramkarza. Publiczności w Poznaniu pozostało jedynie ryknąć śmiechem z bezradności. Co ciekawe, trakcie całego spotkania negatywnych reakcji nie uświadczono ze strony "Kotła" - trybuny najzagorzalszych kibiców nieustannie prowadzących doping - ale wtedy i oni nie wytrzymali. Zaintonowali szydercze "Fiabema! Fiabema".
Trzeba jednak podziwiać kibiców z "Kotła", albowiem mimo kompromitującego wyniku 1:5 po ostatnim gwizdku nie pojawiło się już więcej gwizdów. Zespół otrzymał choćby wsparcie od "Kotła", gdy pozostałe trybuny były już pustawe. Fani zaczęli opuszczać stadion już na kilkanaście minut przed zakończeniem meczu. "Kolejorz! Kolejorz!" i "Kolejorz, jesteśmy z wami!" - zaintonowano.
Dramat Lecha nie miał końca. Kompromitujący wynik to tylko początek
Trudno jednoznacznie wskazać, co po ostatnim gwizdku było gorszą informacją - kompromitujaca postawa Lecha i porażka 1:5 czy uraz Milicia, zwłaszcza biorąc pod uwagę obecną sytuację kadrową w "Kolejorzu". Ona fatalna była już przed pierwszym gwizdkiem, a uraz chorwackiego filaru wydawał się bardzo poważny. Schodził, kulejąc i trzymał się za pachwinę. Nie wyglądało to na zwykłe naciągnięcie.
- Mierzymy się z pewnym wyzwaniem na pozycji prawego obrońcy. Nie jest żadną tajemnicą, iż Joel Pereira i Robert Gumny w tej chwili zmagają się z urazami. Może to ja powinienem wystąpić na tej pozycji? - żartował na konferencji przedmeczowej Niels Frederiksen, choć w Poznaniu przed starciem z Genk nikomu nie było do śmiechu. Także duńskiemu szkoleniowcowi, który zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Plaga kontuzji, jaka dopadła jego zespół, wprost poraża. W trakcie raptem kilku tygodni nowego sezonu z urazami mierzyło się już dwunastu graczy "Kolejorza". Większość z nich nie była dostępna także na czwartkowy mecz.
- Jest tych kontuzji zdecydowanie zbyt wiele. Dotyka to cały zespół i klub. Wzięły się one z różnych przyczyn. Teraz robimy wszystko, co w naszej mocy, aby przeanalizować te powody. Nie podoba mi się ta sytuacja i chciałbym, abyśmy wyglądali inaczej pod względem zdrowotnym. Mocno nad tym pracujemy, aby przeanalizować tę sytuację - tłumaczył przed meczem trener Lecha. Duńczyk starał się robić dobrą minę do złej gry, ale liczne absencje sprawiły, iż w stolicy Wielkopolski mało kto wierzył w pokonanie Genku. Widać to było także po frekwencji - na stadion przyszło 25 tysięcy kibiców (przy 40 na starciu z Crveną zvezdą), a dominująca była narracja, iż z perspektywy całego sezonu choćby lepiej grać w Lidze Konferencji. Nikt jednak nie spodziewał się, iż dokona się to w tak haniebnym stylu.
W czwartek z powodu braków kadrowych w podstawowej jedenastce na prawej obronie wystąpił Alex Douglas, nominalny stoper, ale to eksperymentalne ustawienie zostało całkowicie obnażone przez Genk. Do tego stopnia, iż większość akcji Belgów była prowadzona właśnie tą flanką, a w trakcie całych 90 minut na pozycję prawego obrońcy Niels Frederiksen przestawiał kolejnych zawodników. W sumie zagrał tam ich aż - Alex Douglas, Wojciech Mońka i Joao Moutinho. Każdy z nich całkowicie nie radził sobie z pilnowaniem przestrzeni za plecami.
Mistrzowie Polski starali się trzymać swojej ofensywnej filozofii wysoko ustawionej linii obrony, ale realizacja wciąż była fatalna. Co istotne, grę defensywną Lecha obnażają nie tylko europejskie marki jak Crvena zvezda czy Genk, ale choćby zespoły z Ekstraklasy. Dość powiedzieć, iż w 10 meczach tego sezonu tylko raz udało się zachować czyste konto. W ten sposób mistrzowie Polski nie mają czego szukać choćby w Lidze Konferencji. Niels Frederiksen ma więcej czasu w znalezienie recepty na problemy "Kolejorza". Lechici już wcześniej przełożyli swój mecz ligowy. Kolejne ich spotkanie to przyszłotygodniowy rewanż w Belgii, choć będzie miał on mocno sparingowy charakter.