MKON o sezonie 2025 i celach na kolejne dwa lata [WYWIAD]

6 godzin temu

Marcin Konieczny, w biegowym środowisku znany szeroko jako MKON, mistrz świata IRONMAN w kategorii M50, w końcówce sezonu 2025 błysnął formą. Rekord życiowy na 10 km, uzyskany podczas Biegu Niepodległości, stał się nie tylko efektowną puentą sezonu, ale też wyraźnym sygnałem przed kolejnym celem: atakiem na rekord świata na 5 km w kategorii M55.

Końcówka sezonu była dla Ciebie wyjątkowa. Bieg Niepodległości, bardzo szybka dycha okraszona rekordem życiowym 32:17, do tego wygrany start w przełajach, które, jak sam przyznajesz, nie są Twoim naturalnym środowiskiem. Skąd wzięła się taka eksplozja formy w drugiej części roku?

Nie potrafię odpowiedzieć na to jednym zdaniem. Co więcej, sam jestem tym 32:17 zaskoczony. Szansa na tak szybki bieg w Warszawie była, moim zdaniem, niewielka i to z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze: miałem poczucie, iż szansa na życiówkę została już „pogrzebana”. Po zakończeniu kariery triathlonowej praktycznie każdy start przynosił albo rekord życiowy, albo bieganie bardzo blisko niego. Końcówka poprzedniego roku dała mi jeszcze duży sukces, czyli maraton w 2:29:10 i z takim nastawieniem wszedłem w kolejny sezon. Tymczasem 2025 rok startowo był dla mnie rozczarowaniem. Wygrywałem zawody, stawałem na podium, ale jakościowo to nie było to. Ani razu nie złamałem 16 minut na 5 km, a w 2024 robiłem to regularnie. To było trudne mentalnie, zwłaszcza iż mam długofalowy cel, w 2027 roku chcę powalczyć o rekord świata w kategorii M55 na 5 km. Do pobicia jest 15:29. Trudno pogodzić takie ambicje z faktem, iż kolejne starty są lepsze od poprzednich, ale wciąż daleko od tego, co było rok wcześniej.

A po drugie?

Poczucie niedotrenowania. I nie mówię tego jako zarzutu wobec trenera. Rozmawialiśmy o tym wprost. Chodzi o coś innego: ja potrzebuję „dowodów treningowych”, żeby z czystą głową wejść w tempo startowe. Większość moich treningów była realizowana w okolicach progu, raczej pod progiem – 3:20/km. Długie odcinki, cztery kilometry, dwa kilometry, ale bez realnego potwierdzenia, iż jestem w stanie utrzymać tempo 3:10 przez dłuższy czas. A jeżeli celem jest złamanie 32 minut na dychę, to trzeba umieć biec 10 km właśnie po 3:10. Ja tego dowodu nie miałem. Dla mojej głowy to jest bardzo ważne.

Mimo to na Biegu Niepodległości w Warszawie pobiegłeś bardzo szybko. Jak wyglądała taktyka?

Taktyki w zasadzie nie było. To były jedne z niewielu zawodów, gdzie praktycznie nie patrzyłem na zegarek. Startowałem z myślą: „prawdopodobnie się nie uda, więc zamykam oczy i biegnę”. I tu popełniłem błąd. Zamiast biec swoje tempo, zacząłem reagować na sytuację. Najpierw był pomysł, żeby pobiec z Pawłem Najmowiczem, który zapowiadał okolice 33 minut, potem decyzja, żeby trzymać się Eli Glinki, bo pojawiały się zapowiedzi ataku na 32 minuty. Biegnąc za nimi, słyszałem jednak, jak Ela coraz bardziej narzeka – na trasę, na samopoczucie, na rytm. I gdzieś na nawrotce tuż przed piątym kilometrem pomyślałem sobie, iż nie chcę, żeby mój ostatni start w okresie skończył się biegiem za kimś, kto sam nie wierzy, iż dowiezie wynik. Wyszedłem więc przed grupę, trochę impulsywnie, z myślą „co się stanie, to się stanie”. Ten zryw mnie kosztował. choćby niewielkie przyspieszenie na tym poziomie zawsze ma swoją cenę. Myślę, iż gdybym do końca biegł „z kimś”, zaufał temu rytmowi i osłonie, straciłbym mniej. To była lekcja.

Jakie wnioski z tego startu są najważniejsze?

Po pierwsze: trzeba być bardzo solidnie obieganym w tempie startowym. Liczenie na to, iż „jakoś pójdzie”, nie działa, zwłaszcza z wiekiem. Po drugie: im dalej w kategorie masters, tym więcej czynników musi się złożyć, żeby zrobić życiówkę. Dobra trasa, pogoda, rywale, trzeba mieć z kim biec. To już nie są dodatki, tylko warunki konieczne. Po trzecie, i to może zabrzmieć nieamatorsko, ale jeżeli naprawdę chcemy dać sobie szansę na najlepszy wynik, warto zadbać o wszystko, łącznie z pacemakerem. Gdyby ktoś powiedział mi: „to ostatni rok, w którym masz realną szansę”, nie wahałbym się choćby zapłacić za kogoś, kto poprowadzi mnie dokładnie na wynik.

Wspomniałeś o wieku. To bardziej kwestia mentalna czy fizyczna?

Nie mentalna. Mentalnie nie mam problemu. Chodzi o ekonomię biegu. Biegnąc za kimś, nie muszę co chwilę kontrolować tempa, jestem osłonięty od wiatru, ktoś pilnuje rytmu, punktów, przestrzeni. To są drobne rzeczy, ale one robią różnicę, niczym jak marginal gains w triathlonie.

A regeneracja? Czujesz zmianę z roku na rok?

Między 2024 a 2025 – nie. Ale w porównaniu do kilku lat wcześniej zdecydowanie tak. Potrzebuję więcej czasu, żeby „złapać luz”. Pierwsze kilometry są wyraźnie trudniejsze, komfort przychodzi później. To samo na odcinkach, kiedyś pierwszy był najcięższy, dziś dopiero na czwartym czuję pełną swobodę. Coraz większe znaczenie ma też temperatura. Jesienią bardzo odczuwam chłód, a jednocześnie nie lubię biegać w wielu warstwach. Myślę, iż to również miało wpływ na początek roku i przygotowania maratońskie.

Czy to oznacza zmianę planów startowych?

Tak. W 2026 roku maratonu nie będzie. Skupiam się na 5 i 10 km. Po pierwsze dlatego, iż bardziej pociąga mnie walka o 32 minuty – albo 31:59. Po drugie, maraton nie pomaga mi w realizacji celu długofalowego, jakim jest rekord świata na piątkę. Najpierw muszę wrócić do prędkości. Obieganie się na krótszych dystansach to kapitał, który później można zamienić w wytrzymałość. W 2027 roku ten temat może wrócić.

Sezon domknąłeś jak dla siebie nietypowo, bo startem w mistrzostwach Polski masters przełajach zakończonym zwycięstwem. Skąd ten pomysł?

Mam ciągle poczucie, iż startuję za mało. Mój trener nie lubi startów pośrednich, ja z nim o to regularnie dyskutuję. Zgadzam się, iż nie ma „startów treningowych”, albo startujesz na 100%, albo trenujesz. Ale z drugiej strony właśnie po to wybieram krótsze dystanse, żeby szybciej się regenerować i móc startować częściej. Cross był prostą decyzją: są zawody, mogę wystartować, więc startuję. Gdyby to był inny dystans, efekt byłby ten sam. To było domknięcie sezonu.

Dlaczego akurat cross i dlaczego Kraków?

Palmiry odpadły z powodów czysto logistycznych. Następnego dnia prowadziłem szkolenie w Katowicach, więc Kraków ułożył się znacznie sensowniej. A sam cross? Ostatni raz startowałem w przełajach bardzo dawno temu, w Skórczu, w 1993 roku. Z Jurkiem, z którym biegaliśmy jeszcze na północy Polski, wspominaliśmy, iż w tym samym roku definitywnie się z przełajami „rozstaliśmy” i to w niezbyt dobrych okolicznościach. Naprawdę się z tym dystansem nie polubiliśmy. Ale pomyślałem: sprawdźmy. Może to dobry moment. Złożyło się to też z innym wątkiem. Joe Friel przygotowuje nowe wydanie książki Fast After Fifty, które ukaże się w 2026 roku, i będę tam jedną z opisywanych postaci. W rozmowie z ghostwriterem usłyszałem, iż wyróżnia mnie to, iż jestem „z kwiatka na kwiatek”: triathlon, maraton, dycha, piątka, choćby próby z biegami przeszkodowymi. I pomyślałem sobie, iż cross idealnie się w to wpisuje jako nowy bodziec, nowe doświadczenie. Biodra bolały mnie przez trzy dni po tym starcie, ale traktuję to jako przygodę. Coś świeżego. To trochę jak kiedyś, gdy dałem się namówić na Ultra Bieszczadzki. Niby wielkie zawody, a w praktyce dokładnie to samo, co dawne „wycieczki biegowe w górach”. Jak się dało biec, to się biegło, jak nie to się szło. Z crossem było podobnie: po pierwszej pętli pomyślałem, iż przecież to bardzo przypomina moje codzienne bieganie w Kieźlinach, tylko w węższym terenie. Nie jestem specjalistą od przełajów, nie szukałem choćby kolców. Jako urozmaicenie treningu super. Jako docelowy kierunek? Raczej nie.

A żal, iż sezon się skończył?

Trochę tak, trochę nie. Z jednej strony czuję, iż nie jestem wyeksploatowany i muszę się wręcz powstrzymywać, żeby nie biegać codziennie. Z drugiej wiem, iż muszę odpocząć, bo regeneracja nie jest już taka jak kiedyś. Regularnie chodzę do fizjoterapeuty, na masaże. Bez tego nie wyobrażam sobie normalnego funkcjonowania. Nie robiłem jednak klasycznego „roztrenowania do zera”. Już teraz myślę o 2026 roku i o tym, żeby zacząć sezon z wyższego poziomu niż dotychczas. Chciałbym, żeby pierwszym poważnym sprawdzianem była dycha zaplanowana na 8 marca, na Maniackiej w Poznaniu. To daje mniej więcej trzy miesiące przygotowań, ale bez cofania się do punktu wyjścia. To dla mnie nowa sytuacja: kończę sezon nie maratonem i nie Ironmanem, tylko startami na 10 i 6 kilometrów. Sam jestem ciekaw, jak to wpłynie na odbudowę formy, czy rzeczywiście zacznę z poziomu „plus jeden”, a nie od zera.

Długofalowo wszystko podporządkowane jest jednak piątce.

Tak. Atak na rekord świata w M55 planuję na drugą połowę sezonu 2027. Jestem październikowy, więc realnie będzie to okolica moich urodzin, czyli 16 października. Trzeba będzie dobrać idealne zawody: trasę, pogodę, obsadę, pacemakerów. To nie może być przypadek. W 2026 roku chcę jeszcze wrócić do półmaratonu, ale główny kierunek jest jasny: prędkość. Dopiero potem wytrzymałość. Tak trenowałem całe życie i przez cały czas uważam, iż to ma sens.

Jesteś znany w środowisku z tego, iż nie koncentrujesz się wyłącznie na sobie. Proponujesz swoim obserwującym co jakiś czas różne wyzwania, dzielisz się wiedzą na blogu. Te inicjatywy również ewoluowały, tak jak podejście do biegania.

Bardzo. Różnica między mną z 2022 roku a dzisiejszym polega na tym, iż kompletnie przestałem przejmować się „zwrotami”. Kiedyś liczyłem lajki, reakcje, zasięgi. Dziś w ogóle mnie to nie interesuje. Jak rzuciłem pomysł, jak „11 wyzwań w 11 dni”, i ktoś dzięki temu zaczął myśleć o ruchu, choćby jeżeli niczego nie zaraportował to cel i tak jest osiągnięty. Dostawałem wiadomości od ludzi, którzy wybierali jedno wyzwanie, bo są w ciąży, bo wracają po chorobie, bo są w kryzysie. To jest wartość. Poza tym nie chcę tego monetyzować. Odmówiłem wejścia w płatne platformy challenge’owe. U mnie wszystko jest za darmo, bo mogę sobie na to pozwolić i bo tak rozumiem sens tych działań. jeżeli coś łatwo mi przychodzi i może komuś pomóc, to po prostu się tym dzielę.

I dlatego będzie też kolejne Świąteczne Bieganie.

Tak. Bez ścigania, bez presji. Każdy robi, ile chce: biega, spaceruje. My to tylko archiwizujemy. jeżeli pojawi się sponsor, świetnie. jeżeli nie i tak jest sens. Bo czasem wystarczy wyciągnąć jedną osobę zza stołu. I to już jest ogromna wygrana.

Dziękuję za rozmowę.

Marcin Dulnik

Idź do oryginalnego materiału