Po tym pytaniu Małysz aż zamilkł. Obyśmy tego nie pożałowali

2 tygodni temu
Niemal każda potęga skoków znalazła swoją działkę w kwestiach sprzętowych i technologiczno-naukowych. Rozwija je na własny sposób i błyszczy. Rozwiązań, którymi można się inspirować i z nich czerpać, nie trzeba daleko i długo szukać. Rywale inwestują pieniądze, zyskują, a u nas cisza i niemal bezczynne oczekiwanie na cud. Przez to już teraz zostajemy w tyle. A za chwilę może być tak, iż nie dogonimy tych, którzy potrafią z tego świetnie korzystać.
Maciej Maciusiak, gdy w długiej rozmowie na Sport.pl spytaliśmy, czego brakuje polskim skokom i czego w Polskim Związku Narciarskim na pstryknięcie palcem nie załatwi choćby Adam Małysz, nie zastanawiał się długo. - Do wykonania jest praca systemowa, nie na rok, a co najmniej na dwa-trzy lata. Trzeba zaangażowania ministerstwa, współpracy np. z uczelniami naukowymi. Bo nam brakuje takiego zaplecza stricte naukowego, technologicznego - wskazał nam bez wahania trener Polaków.


REKLAMA


Zobacz wideo Polscy skoczkowie zaczynają sezon olimpijski. Nowy trener wyznaczył jasny cel


Maciusiak choćby się nie zawahał, a Małysz długo milczał. Oto największy brak polskich skoków
- Czasem chcielibyśmy mieć coś wytestowane, realizować jakieś pomysły. Na razie jest tak, iż musimy testować sami, często w ciemno. To jednak coś, co moglibyśmy sobie zbudować tym olimpijskim sezonem. Mamy dużo dobrych pomysłów, część na podstawie grantów i częściowo sprawdzonych elementów - dodał szkoleniowiec.
Dziennikarz Sport.pl Łukasz Jachimiak zapytał Adama Małysza, czy ten wie, co zdaniem Maciusiaka może być takim największym brakiem w polskich skokach. Prezes PZN zastanawiał się, milczał dobre dziesięć sekund, ale nie umiał zgadnąć. - To fakt - zareagował, gdy usłyszał, iż chodzi o współpracę z naukowcami, uczelniami i ulepszenia technologiczne. Nie był przesadnie zaskoczony. A potem przystąpił do wyjaśnienia, dlaczego jego zdaniem tak jest i co, choćby częściowo, jednak działa.
Nieco ogólniej do tematu Małysz podszedł niespełna dwa lata temu, w długiej rozmowie w "BalcerSki podcast", publikowanej także na Sport.pl. To, iż możemy ją teraz zacytować, pokazuje, jak kilka się w tej sprawie zmieniło. - Na pewno nie jesteśmy pod tym względem na takim poziomie jak Niemcy, czy Austriacy. Jesteśmy jednak znacznie wyżej niż Finowie, czy Czesi, którzy zazdroszczą nam budżetu na kombinezony, a to kluczowa inwestycja w tej chwili w skokach. Oczywiście każdy z tych trenerów, którzy prowadzą reprezentacje, chciałby mieć więcej pieniędzy na niektóre rzeczy, ale niestety pewne realia nas blokują. Walczymy z tym, chcemy wygospodarować jak najwięcej środków, ale wiemy doskonale, iż nie jest to proste - oceniał.
- U nas wygląda to często tak, iż choć współpracowaliśmy z pewnymi instytutami, prywatnymi, czy też państwowymi, to na koniec dostawaliśmy wycenę, iż żeby stworzyć jakiś konkretny projekt potrzeba dwóch milionów złotych. Bądźmy szczerzy: w naszych realiach taki wydatek nie jest możliwy, związek nie może sobie na to pozwolić. Nie wydamy takich pieniędzy na kostkę, która pokaże, czy narta jedzie prosto, czy krzywo. To są potworne pieniądze i nie jesteśmy tego na tyle udźwignąć finansowo - przekonywał Małysz.


Małysz próbuje mówić o pozytywach. Ale nagle i tak pada słowo: "jeśli"
Zacznijmy od pozytywów: co zmieniło się od tamtego czasu? Małysz wskazuje, iż w PZN działa Centrum Innowacji, przez które można nawiązywać współpracę odnośnie konkretnych projektów z uczelniami czy ministerstwem. PZN ma podpisaną umowę z Politechniką Krakowską, jest w kontakcie z Akademią Górniczo-Hutniczą w Krakowie, a do tego minister sportu Jakub Rutnicki sam powiedział mu, iż przez jego - a choćby nie tylko jego - resort można składać wnioski, które później mogą przynieść wsparcie dla opracowywanych rozwiązań.
Co więcej, jest jeden konkret. Chodzi o konsorcjum podpisane z AGH i firmą z Bielska-Białej specjalizującą się w produkcji nart. Związek chce, żeby zajęła się produkcją tzw. "polskiej linii nart" dla wielu, jeżeli nie wszystkich dyscyplin, którymi jako prezes zarządza Małysz. Firma do tej pory zdobyła doświadczenie w obcowaniu ze sprzętem dla snowboardu i narciarstwa alpejskiego. Wspierała tak kilka firm, które były z niej zadowolone. To jasne, iż taką współpracę mogłyby promować i ciągnąć właśnie skoki. - jeżeli to ruszy, to na pewno będzie jakiś krok do przodu - przekonuje nas Małysz.
Tylko pojawia się mały zgrzyt. Małysz znów używa tu słowa "jeśli". To zatem taki konkret niedokonany. Coś, czym można się pochwalić, bo jest w planach czy wstępnej fazie realizacji. Ale to przez cały czas nie jest namacalne. A takich rzeczy niestety brakuje. I można te pozytywy, o których wspomina Małysz, na tej podstawie zweryfikować: choćby współpracę z Politechniką Krakowską, gdzie stworzono manekina do testowania kombinezonów w tunelu aerodynamicznym, a w trakcie opracowywania jest projekt stworzenia materiału do strojów od podstaw. Niestety, o testach sam Maciusiak mówi, iż głównie "muszą je przeprowadzać sami". Wszystko w zamyśle, rozpoczęte, ale od tych dwóch lat, kiedy szeroko omówiliśmy problem rozwoju technologicznego z Małyszem, nic na dobre się nie ruszyło.
Małysz najczęściej broni się, mówiąc, iż innym krajom jest łatwiej. I możliwe, iż ma w tym sporo racji. Tam działają finansowane przez rząd instytuty, a ministerstwo sportu przeznacza na innowacje sprzętowe, także dla skoczków, oddzielny budżet. A PZN-owi brakuje wielu elementów, żeby tak to poukładać. Ludzi, którzy byliby odpowiedzialni za rozwój i tworzenie konkretnych projektów. Pieniędzy, którymi można byłoby sfinansować każdą taką szansę na stworzenie czegoś własnego. I w końcu systemu, który pozwoliłby załatwiać wszystko prościej niż chodząc po ministerstwach i uczelniach, samemu załatwiając granty.


Z polskiej perspektywy, choć pewnie w rzeczywistości tak nie jest, w Niemczech czy Austrii wszystko da się załatwić niemal na jedną prośbę szefa skoków czy prezesa związku. Niestety, u nas nie jest tak, iż Małysz pstryknie palcem, a wszystko magicznie zmaterializuje się u polskich skoczków.
60 tysięcy euro. Tyle kosztowało ryzyko, na które nikt się nie zdecydował
Da się jednak wyczuć, iż to nie tylko sprawa możliwości i problemów z polskim systemem. Małysz jest nieco wycofany w sprawach technologicznych. Kiedyś mówił, iż chętnie pomógłby ze stworzeniem czegoś w stylu nowych wiązań Ammanna - nawiązując do tych, które pomogły Szwajcarowi zdobyć dwa złote medale igrzysk w Vancouver, a potem zrewolucjonizowały skoki. Chodziło mu o skalę innowacji. Problem w tym, iż nigdy nie wiadomo, co może mieć podobną siłę rażenia. Wiązania Ammanna też były kiedyś ryzykownym projektem, w który trzeba było uwierzyć. A Małysz mówi, iż sam, prywatnie, nie zainwestowałby w żaden projekt, ani nie ogłosił się partnerem firmy, która produkuje nowe rozwiązania technologiczne, bo widzi w tym za duże ryzyko i niepotrzebne zagrożenia. Zresztą, gdy niedawno zrobił to w przypadku sprawy tunelu aerodynamicznego, także dla skoczków, planowanego w Strykowie, to projekt został wstrzymany, a twarz Małysza zniknęła ze strony internetowej firmy, która nim się zajmowała.
To nie tak, iż Małysz, będąc niepewnym i doszukując się wątpliwości w tych sprawach, na pewno robi źle. Możliwe, iż żaden z tego typu projektów technologicznych akurat w Polsce nie ma racji bytu. Że nie da się przenieść 1:1 schematów z zagranicy, a tu wypracować pewne rozwiązania naprawdę nie jest łatwo. Tylko, iż jeżeli kompletnie odpuści się ten temat, to niewykluczone, iż na skoczni Polacy poczują się jak kiedyś Małysz. A w jego czasach, gdy do naszego kraju w 2004 roku pierwszy raz trafił Heinz Kuttin ze Stefanem Horngacherem, to nie mogli się nadziwić, w czym my skaczemy i jak niewielkie mamy możliwości względem np. ich Austrii. Teraz aż tak źle nie jest, ale robimy mało, żeby powstrzymać wciąż tworzącą się przewagę innych kadr w tych kwestiach.
Szkoda, iż ta różnica powstaje także w wyniku niewykorzystanych szans. Jedną z nich w długiej rozmowie ze Sport.pl opisał Michał Habdas. To milioner, biznesmen z Beskidów, który ma firmę w przemyśle budowlanym i dwóch synów-sportowców - narciarza alpejskiego Piotra i skoczka narciarskiego Jana. Poza wsparciem swojej rodziny dostał w zeszłym roku propozycję kupienia we współpracy z PZN sprzętu do produkcji nart, który pozostał po firmie S.K.I. z Niemiec. To producent nart z logo fluege.de, które w zeszłych latach używało kilku skoczków i skoczkiń z czołówki Pucharu Świata. Tam wycofał się sponsor, a zarządzający firmą od razu zwrócili się ku Polsce i tu szukali ratunku. Firmy nie udało się podtrzymać przy życiu - na Sport.pl opisywaliśmy, jak nie zgodził się jej pomóc Orlen, który miał jej płacić 1,5 miliona euro rocznie przez cztery sezony.


Sprawa Habdasa nie była jednak aż tak droga, chodziło o 60 tysięcy euro. Tyle łącznie miał kosztować sprzęt, który zgarnąłby PZN i Habdas. - To jest nic - mówił nam podczas mistrzostw świata w Trondheim w lutym ówczesny trener Polaków Thomas Thurnbichler. - Wiem, iż związkowi choćby w takich sytuacjach nie jest łatwo. Wiem, iż wszystko opiera się o pieniądze z ministerstwa, czy od sponsorów. Ale uważam, iż to kluczowa sprawa do zapewnienia odpowiedniego rozwoju. Tylko musi to rozumieć każdy w systemie: dlaczego tego chcemy i po co to nam. Wtedy, jeżeli jest chęć z każdej strony, tworzy się możliwość rozwoju w kolejnych latach - tłumaczył Austriak, wielki zwolennik wprowadzenia większych usprawnień technologicznych w polskich skokach.
Cóż, jego w nich już nie ma, podobnie jak sprzętu od Niemców.
Porażka Stoeckla na zarządzie PZN. choćby o tym nie powiedział
Sprawa rozwoju technologii i współpracy z uczelniami czy uniwersytetami miała być jednym z zadań dyrektora skoków i kombinacji norweskiej w PZN, Alexandra Stoeckla. To znaczy: byłego dyrektora, bo Austriak wyjechał z Polski po tym, jak w styczniu zeszłego roku pokłócił się z Małyszem. W tle były też inne powody jego "ucieczki", o czym szeroko pisaliśmy na Sport.pl. Rzecz w tym, iż akurat tematem sprzętu i technologii Stoeckl chciał się zająć i przedstawiał różne możliwości Małyszowi.
To on próbował namówić do współpracy Habdasa seniora. Później, jak wynika ze sprawozdania ze spotkania zarządu PZN w grudniu 2024 roku, Stoeckl próbował też przeforsować projekt stworzenia polskiego materiału do kombinezonów. Czegoś, co w skokach z dostępnych informacji, mają raczej tylko Austriacy (stworzyli własny materiał) i Niemcy (którym materiały wykonuje na wyłączność firma Meininger). Stoeckl przedstawił wówczas władzom związku wniosek o finansowanie takiego projektu, ale poza dyskusją o tym, iż to "właściwy kierunek" i propozycją poszukania krajowego partnera do takiego ruchu, niczego nie postanowiono. A choćby odrzucono finansowanie projektu w proponowanym przez Stoeckla zakresie.


Kilka dni później, nie wiedząc o sprawie, rozmawiałem ze Stoecklem właśnie na temat tego, jak pracuje nad rozwojem technologicznym polskich skoków i jak współpracuje mu się w tych kwestiach z Małyszem i całym związkiem. Wypowiadał się bardzo dyplomatycznie. - Dyskutujemy o tym, ten proces trwa. Musimy wyczuć, jakie dokładnie mamy możliwości. Wiem, iż w Polsce jest wiele świetnych firm. Są też opcje wykorzystania współpracy z uczelniami, jak z krakowską politechniką. Pomagają nam teraz w sprawie materiałów, z czymś w rodzaju testowania. Coś zaczyna się zazębiać i układać we właściwym miejscu. Ale później, żeby to rozwijać, potrzebujemy wsparcia sponsorów czy ministerstwa, które inwestuje dużo pieniędzy w sport. Czy rozwijamy to wszystko wystarczająco szybko? Zawsze można być szybszym. Czy nie robimy za mało? Zawsze da się zrobić więcej - mówił nam Stoeckl.
- Moje wrażenie jest takie, iż możemy być w tym lepsi. Na pewno mamy możliwości i potencjał. Musimy tylko zdecydować: idziemy w to. Myślę, iż to się powoli dzieje. Jestem całkiem pewny, iż Adam wie, iż tak trzeba. Związek, ludzie pracujący tam, też muszą o tym wiedzieć. Rozmawiamy o tym. (...) Ale to nie Adam, ja, czy ludzie pracujący w związku muszą być w centrum uwagi. Nam wszystkim chodzi o stworzenie czegoś dla zawodnika. A prawda jest taka, iż każdy nasz skoczek potrzebuje dziś takiego kroku w stronę rozwoju sprzętu i technologii. Skoki stają się coraz bardziej skomplikowane i już nie wrócą do punktu, gdy mogłeś wygrywać z "normalnym sprzętem" - dodawał Stoeckl.
Inni błyszczą, Polski nie ma na tej liście. Obyśmy nie pożałowali
- 10 czy 15 lat temu Walter Hofer, wtedy dyrektor PŚ, mówił, iż według niego skoki to w 50 procentach zawodnik, a w 50 sprzęt. 50 proc.! Czyli jak w Formule 1: nie masz dobrego bolidu, to i najlepszy kierowca nie zwycięży w twoich barwach. A teraz sprzęt rozwija się na bardzo szeroką skalę i trzeba zrozumieć, iż trzeba łączyć znakomitą technikę z przygotowaniem sprzętu, który będzie na najwyższym poziomie - opisywał nam także Stoeckl.
Niestety, można tłumaczyć okoliczności, być złym na polski system, wspominać nieudane współprace i stracone szanse, ale wszystko prowadzi nas tylko do jednego wniosku. Robimy to gorzej niż inni. I na tym tracimy.


W skokach w ostatnich latach dominują Austriacy. Nie bez przyczyny. Oczywiście, ich zawodnicy mają kapitalną technikę, w kraju opracowali świetny system wyławiania młodych talentów, a trenerzy wyspecjalizowali się w doprowadzaniu najlepszych zawodników na szczyt. To przyszło po kilku gorszych latach, kiedy pracowali także nad rozwojem technologii i tworzenia sprzętu. Teraz w Pucharze Świata pracuje nad nim czteroosobowy sztab ludzi, mający odrębną strukturę i będący w kontakcie z trenerem kadry Andreasem Widhoelzlem. Poza wspomnianym własnym materiałem do kombinezonów warto wspomnieć o ich współpracy z innymi dyscyplinami - choćby ludźmi odpowiedzialnymi za złoty medal igrzysk w Paryżu kitesurfera, Valentina Bontusa. A tysiące euro inwestowane w ten segment zamieniają się w kwoty z kilkoma zerami na końcu w corocznych podsumowaniach. Nikt tam jednak niczego nie żałuje. Pieniędzy się raczej dosypuje, niż skokom je odbiera.
Z doświadczenia innych sportów korzystają także Szwajcarzy. W ich związku świetnie współpracuje się z narciarstwem alpejskim, ale pomyślano także o tym, z jakiej dziedziny można przenieść kogoś, kto pomógłby w stworzeniu wyjątkowych kombinezonów. Potrzebowano człowieka, który zna się na szyciu i pracował z podobnymi materiałami, w sporcie, w którym też wiele zależy od wiatru i aerodynamiki. Tak trafił do nich Robin van Baarle - holenderski specjalista od żagli. Były windsurfer pracuje od kilku sezonów pracuje na stałe ze skoczkami i przygotowuje im kombinezony, choć wcześniej w środowisku skoków go przecież nie było. Szwajcarzy rozwinęli też własny sposób na poradzenie sobie z kształtem nart i ich powierzchnią - tzw. grindingiem. Potrzebowali na to kilku lat i co najmniej kilkudziesięciu tysięcy euro, żeby stworzyć odpowiednią, specjalną maszynę. Co ciekawe, pomógł im w tym były serwismen polskich kombinatorów norweskich, Bjoern Schneider, który pracuje dziś właśnie z kadrą szwajcarskich skoczków.
A co z Niemcami? O ich instytutach pisaliśmy na Sport.pl szeroko w 2024 roku. Dalej działają i finansują kolejne projekty. Niemcy są też prawdopodobnie najlepsi na świecie w stosowaniu narzędzi do odczytywania danych o swoich zawodnikach. Mają specjalne kamery śledzące ich ruch na skoczni i porównujące go z wzorcami, które przygotowują im naukowcy. Tak o wiele łatwiej ustalać to, jak ma wyglądać ich technika na najeździe czy w locie. W ten sam sektor zaczęli niedawno inwestować Japończycy, a już kilka lat temu podobne badania przeprowadzali Norwegowie. Oni też świetnie nauczyli się współpracować z naukowcami, instytutami i uniwersytetami.
Polska? W kadrze naszych skoczków nie ma już choćby osoby odpowiedzialnej bezpośrednio za sprzęt - przygotowują go asystenci Maciusiaka, czyli Michal Doleżal i Krzysztof Miętus. Nikt w ich fachowość i umiejętności nie wątpi, ale w poprzednim sztabie był Mathias Hafele, który odpowiadał tylko za sprzęt. Cudów nie zdziałał, jego obecność w Polsce nie pozostawiła nam wiele - to prawda. Ale może warto się także zastanowić, czy na pewno stworzono mu takie warunki pracy, żeby mógł nam dać coś ekstra. Teraz, dalej jako uznany i ceniony fachowiec, będzie sprawdzał sprzęt dla FIS i ma być "zbawcą skoków" po skandalu na mistrzostwach świata w Trondheim. Kto wie, czy niedługo nie pożałujemy, iż jednak tu nie został.


Przez ostatnich parę lat zaniedbaliśmy temat sprzętu, rozwoju technologicznego i naukowego w polskich skokach i już widzimy, iż świat nam odjechał. I raczej nie będzie tak, iż nam w pełni opłaci się oszczędzanie pieniędzy i energii, które inni na te sprawy zużywają. Coś z tego, co zainwestowali, im się zwróci, a nam pozostaną zachwyty nad ich działaniem i narzekanie. Thurnbichler i Stoeckl mówili, iż nad systemem, który pozwoli takie rozwiązania opracowywać sprawnie, potrzeba choćby od pięciu do dziesięciu lat pracy. Maciusiak ograniczył to do dwóch-trzech lat. Nieważne, ile to ma trwać, nie warto tracić ani chwili więcej. Oby nie okazało się - zwłaszcza po wynikach przyszłorocznych igrzysk - iż jest już za późno.
Idź do oryginalnego materiału