Potomek Polaków robi furorę. Za chwilę może o nim mówić cały świat

11 godzin temu
Jest trenerskim objawieniem. Podbił już Amerykę Południową, a wróżą mu, iż podbije cały świat. Ale Filipe Luis Kasmirski, Brazylijczyk z polskimi korzeniami, który zachwyca się astrofizyką, bywa wręcz przytłoczony poczuciem, iż jesteśmy tylko maleńką cząsteczką wszechświata. I ta myśl błyskawicznie sprowadza go na ziemię.
Głód ekspiłkarza, który po karierze nie rozsiądzie się wygodnie w telewizyjnym studiu, tylko zostanie trenerem i zacznie odnosić chociaż drobne sukcesy, doskwierał Brazylijczykom coraz bardziej. Debatowali, co robią nie tak. Bili się w pierś, iż przegapili, jak bardzo w ostatnich latach wzrosła rola trenera. I z zazdrością patrzyli na Argentyńczyków, którzy akurat wychwycili to w samą porę i wypuszczają w świat kolejnych szkoleniowców. Dlatego teraz Brazylijczycy tak chętnie karmią się historią Filipe Luisa.


REKLAMA


Zobacz wideo Transfer Marcina Bułki upadł w ostatniej chwili! Wstrząsająca historia


A ta jest sycąca i pyszna. Oto były lewy obrońca Atletico Madryt i Chelsea zaraz po zakończeniu kariery, w wieku 38 lat, zostaje trenerem w akademii Flamengo, czyli klubie, który nosi w sercu. Zaledwie dziewięć miesięcy po zakończeniu kariery piłkarskiej i rozpoczęciu tej trenerskiej awaryjnie przejmuje pierwszy zespół i zastępuje Tite, byłego selekcjonera. Błyskawicznie poprawia grę zespołu i już po miesiącu zdobywa pierwsze trofeum - Puchar Brazylii. Z trenera na chwilę zostaje trenerem na stałe. Mijają kolejne trzy miesiące, a on zdobywa Superpuchar. Z pierwszych trzydziestu meczów przegrywa tylko jeden. W grudniu 2025 r., czyli rok i dwa miesiące po tym, jak został trenerem, ma już wszystkie możliwe trofea - włącznie z mistrzostwem Brazylii i Copa Libertadores, odpowiednikiem europejskiej Ligi Mistrzów.


Brazylijczykom skończyły się już komplementy. Powiedzieli i napisali o Filipe Luisie wszystko - iż to "objawienie", "profesor", "najbardziej europejski trener w Brazylii", "geniusz", "następny selekcjoner", "król", "uczeń Simeone, który myśli o futbolu jak Guardiola". I właśnie do wejścia Guardioli do Barcelony w 2008 r. porównują to, co teraz dzieje się we Flamengo. Piszą, iż Filipe Luis obudził w kibicach dumę. Znów uczynił zespół wielkim i nakazał grać według kanonu. Niemal wszyscy są przekonani, iż zaraz wyląduje w Europie, może choćby w samym Atletico Madryt, gdzie mógłby zastąpić swojego wielkiego mistrza Simeone, jednego z tych argentyńskich trenerów, których Brazylijczycy tak sąsiadom zazdrościli. Ale na razie chcą go namówić na jeszcze jeden sezon. Na jeszcze kilka trofeów.
Dwa przegrane finały Ligi Mistrzów. Filipe Luis obrał kurs na trzeci finał
Filipe Luis od dawna wiedział, iż zostanie trenerem. Wiedzieli to zresztą wszyscy dookoła. Mówił jak trener. Myślał jak trener. Zachowywał się jak trener. Jeszcze jako piłkarz potrafił podsyłać kolegom z drużyny analizy ich gry, które przygotowywał w wolnym czasie. Najpierw analizował grę swoją i swojego najbliższego rywala, a później przeskakiwał na kolejnych zawodników. Jorge Jesus, który był wtedy jego trenerem, nie miał nic przeciwko. Błogosławił i wróżył świetlaną przyszłość.
Już w 2017 r., w wywiadzie dla "El Mundo", Filipe Luis tak kreślił swoje plany. - Mam 32 lata, chciałbym pograć do czterdziestki, a później zostać trenerem. Oglądam każdy mecz, jaki tylko mogę. Dokładnie go analizuję i zastanawiam się, co bym zrobił - opowiadał. I faktycznie - pograł prawie do czterdziestki, bo skończył w wieku 38 lat i już dwa tygodnie po wygaśnięciu jego piłkarskiego kontraktu z Flamengo podpisał umowę jako trener drużyny do lat 17.


W innym wywiadzie, dla "Guardiana", z początku 2021 r., Filipe Luis opowiadał o swojej największej piłkarskiej traumie - dwóch przegranych finałach Ligi Mistrzów z Realem Madryt. W pierwszym, w 2014 r., był na boisku do 80. minuty. Przez ostatni kwadrans łapały go skurcze, nie mógł wytrzymać dłużej. Zawsze był znakomicie przygotowany fizycznie, ale tego wieczoru jego ciało odmawiało współpracy. Stres i oczekiwania zrobiły swoje. "Nie wiedziałem, co to znaczy grać w finale. Nie znałem tak wielkiej presji. Przed meczem dostałem około dwustu wiadomości. Napisali do mnie chyba wszyscy przyjaciele, których kiedykolwiek miałem. Byłem cały napięty. Zbyt skupiony. Schodziłem z boiska i prowadziliśmy 1:0. Ale Real stwarzał okazje, wyrównał w ostatniej minucie i wygrał. Dopiero w autobusie, w drodze do domu, zrozumiałem, czym jest taki finał. To było straszne. Absolutnie straszne. Ale wiedziałem, iż dostanę jeszcze jedną szansę" – mówił.
Miał rację. Dwa lata później Atletico znów awansowało do finału i znów mierzyło się z Realem. - Przygotowałem się znacznie lepiej. Nie odpisałem na ani jedną wiadomość i wytrzymałem całe 90 minut! - żartował. - Przegraliśmy w rzutach karnych. Bardzo płakałem. Widziałem ten puchar. Był taki piękny, błyszczący. Był tak blisko. Bardzo chciałem go zdobyć. Grałem w dwóch finałach Ligi Mistrzów i oba przegrałem. To przez cały czas mnie boli. Czasami śni mi się ten finał. To trauma. Po tym drugim razie wiedziałem, iż kolejnej okazji już nie będzie. Ale teraz zapamiętajcie moje słowa. Jednak będę miał jeszcze jedną szansę: jako trener.


"Fascynuje mnie nauka, a szczególnie astrofizyka"
Zawsze miał szerokie horyzonty. Fascynuje się astrofizyką i kinem. Bez zająknięcia wymienia ulubione filmy: "Interstellar", "Skazani na Shawshank" i "Wyjęty spod prawa Josey Wales". Marzy o spotkaniu z grającym tytułową rolę Clintem Eastwoodem, którego starał się naśladować jeszcze jako dziecko. Kiedyś udało mu się porozmawiać z Michaelem Cainem, brytyjskim aktorem, dwukrotnym zdobywcą Oscara, co wspomina z niesłychanym zachwytem, więc ochota na przeprowadzenie podobnej rozmowy z Eastwoodem tym bardziej wzrosła. Filipe Luis nie marnuje żadnej okazji, by spróbować do niego dotrzeć, więc poprosił o wsparcie i pomoc w nawiązaniu kontaktu choćby dziennikarza, któremu udzielał wywiadu.
To znamienne, iż człowiek, który reprezentował Brazylię na mundialu i Copa America, zdobył mistrzostwo Hiszpanii i mistrzostwo Anglii, dwa razy wygrywał Ligę Europy i po dwa razy zdobywał mistrzostwo Brazylii oraz Copa Libertadores z Flamengo, swoim ukochanym klubem, jako najpiękniejsze wspomnienie w życiu wymienia premierę filmu "Interstellar" w Royal Albert Hall w Londynie, na której mógł spotkać się z reżyserem Christopherem Nolanem i wybitnymi fizykami - Stephenem Hawkingiem i Kipem Thornem. - Nie mogłem w to wszystko uwierzyć. Przeszedłem się czerwonym dywanem i nikt nie wiedział, kim jestem. Dookoła reżyserzy, fizycy, kompozytor Hans Zimmer, Jessica Chastain. Najpierw przemówienie, a później premiera filmu z muzyką na żywo. To było fantastyczne - opowiadał "Guardianowi".


- Fascynuje mnie nauka, a szczególnie astrofizyka. To moja największa pasja obok filmu i futbolu. Dla mnie to niesamowite, iż choćby najtęższe umysły nie potrafią odpowiedzieć na wszystkie pytania, a każde, na które z trudem znajdą odpowiedź, i tak rodzi dziesięć kolejnych. Chwilami jestem przytłoczony poczuciem, iż jesteśmy tylko maleńką cząsteczką wszechświata. Ta myśl błyskawicznie sprowadza mnie na ziemię. Chcę rozumieć jak najwięcej, ale wiem, iż nigdy nie będę w stanie. To pasjonujące. Uwielbiam mieszać naukę z religią. Jestem wierzący i lubię szukać naukowego wyjaśnienia religii i religijnego wyjaśnienia nauki. Łączyć te dwa światy, które z pozoru są odrębne - zwierzał się w "El Mundo".
W wywiadach nie unikał też trudnych tematów. Wręcz sam na nie zbaczał - jak wtedy, gdy samo wspomnienie o Kieranie Trippierze było dla niego wstępem do długiego wykładu na temat szkodliwości hazardu i jego nadmiernej obecności w świecie sportu. Trippier, angielski prawy obrońca, z którym Filipe Luis grał w Atletico, został zawieszony przez federację za to, iż udzielił znajomym poufnych informacji o swoim transferze z Tottenhamu do Atletico, które pomogły im wygrać pieniądze u bukmachera.
- Znamy zasady: jako piłkarz nie możesz niczego obstawiać ani nie możesz udzielać żadnych informacji, które mogą w obstawianiu pomóc. To jasne, więc Kieran został ukarany. Ale pozostało jeden aspekt. Bardzo mi bliski, bo mój brat jest uzależniony od hazardu i stracił przez to mnóstwo pieniędzy. Widzę jego codzienną walkę z obstawianiem, próbę ucieczki od tej przeklętej rzeczy. To uzależnienie, które niszczy rodziny. Chodzi o to, iż piłka nożna otwiera temu drzwi, jakby to była normalność. Mamy te reklamy na koszulkach. W przerwie meczów mamy przedstawione kursy na rzuty rożne, strzały, kartki. Jak to możliwe? To tak, jakby powiedzieć, iż palenie nie szkodzi. Kto chce obstawiać, niech to robi, ale nie powinno się do tego w ten sposób zachęcać - stwierdził.
W wywiadach dzielił się też swoim spojrzeniem na kwestię dążenia Katalonii do niepodległości i politycznych podziałów w Brazylii, a pytany, dlaczego wielu piłkarzy zasłania się banałami i ucieka od trudnych tematów, twierdził, iż chcą po prostu unikać kłopotów. - To normalne, iż w pierwszych wywiadach trzęsiesz się ze stresu, nie wiesz, co powiedzieć, więc udzielasz najprostszych odpowiedzi. Ale przychodzi moment, w którym musisz zrozumieć, iż jeżeli coś ci się nie podoba, to możesz o tym powiedzieć. Jak każdy inny obywatel. Musisz być odważny. Dlatego jestem fanem Gerarda Pique. Często nie zgadzam się z tym, co mówi, ale jest odważny. Chapeau bas. To godne podziwu i chciałbym, żeby było więcej takich piłkarzy jak on.


Filipe Luis - trenerski fenomen
Ale oczytanie i zainteresowania, o których raczej nie porozmawia się z kolegami w szatni, wciąż nie wyjaśniają, jak to możliwe, iż Filipe Luis zaczął trenerską karierę tak spektakularnie - od zdobycia wszystkich możliwych trofeów, o które walczą brazylijskie kluby. Tak szybko, już na początku kariery. Tym bardziej iż okoliczności, w których przejmował zespół, nie były - ujmując to łagodnie - zbyt sprzyjające. Nie miał żadnego doświadczenia w prowadzeniu seniorskiego zespołu, zaledwie od dziewięciu miesięcy był trenerem w akademii, jeszcze niedawno sam grał w piłkę. Flamengo miało potencjał, ale przez ostatnie cztery lata - od odejścia Jorge’a Jesusa - przemieliło i wypluło dziewięciu trenerów, w tym Jorge Sampaoliego, który wcześniej pracował w Santosie, Marsylii i Sevilli, Vitora Pereirę, który niedługo po zwolnieniu z Flamengo trafił do Premier League, gdzie prowadził Wolverhampton, Domeneca Tottenta, jednego z najbardziej zaufanych asystentów Pepa Guardioli, który chciał wreszcie pójść na swoje, a także Paulo Sousę, który do Rio trafił prosto z Polski. Bezpośrednio przed Filipe Luisem zespół prowadził natomiast Tite, były selekcjoner Brazylii, postrzegany jako jeden z najlepszych trenerów w kraju. I on też nie dał rady.
Flamengo chwali się, iż ma najwięcej kibiców na świecie. Dziesiątki milionów. W Brazylii ponoć co czwarty kibic trzyma za nich kciuki. A gdyby badania ograniczyć tylko do faweli, odsetek byłby jeszcze większy, bo stereotypowo to klub należący do biednej, kolorowej Brazylii. Gdy wygrywa, po trybunach niesie się pieśń, iż w faweli będzie impreza. Wymagania są tam olbrzymie. Flamengo ma grać pięknie i wygrywać. Nikogo się nie bać, każdemu dyktować warunki. A jeżeli tego nie robi, temperatura rośnie błyskawicznie. Kilka słabszych meczów zwykle wystarcza, by doszło do zmiany na ławce. Ostatni trenerzy średnio pracowali tam po pół roku - równo po 180 dni.


Fot. Pilar Olivares / REUTERS


Fot. Aline Massuca / REUTERS


Dlaczego więc udało się Filipe Luisowi? Nie ma łatwej odpowiedzi. Może trzeba uznać, iż mamy do czynienia z fenomenem? Tak samo przecież nie dowierzaliśmy, gdy kilkanaście lat temu Guardiola w mgnieniu oka naprawił Barcelonę i popchnął ją do zdobycia wszystkich trofeów. Współpracownicy zwracają uwagę, iż Filipe Luis od początku był znakomicie przygotowany od strony teoretycznej. Szczegółowo wiedział, jak jego zespół ma grać i jak chce go trenować. U młodych trenerów nie jest to normą. Znał drużynę, bo z większością zawodników jeszcze chwilę wcześniej grał na jednym boisku. Ale nigdy nie mówił do nich z ambony. - Umie słuchać. Jest otwarty na współpracę - potwierdza Vinicius Bergantin, który przez pierwsze pół roku pracy Filipe Luisa był jego asystentem.
Miał też głód wiedzy i świadomość, iż doświadczenie wyniesione z boiska nie wystarczy. Uczył się od wybitnych trenerów, jak Simeone, którego uważa za swojego mentora i do którego napisał pierwszą wiadomość po zdobyciu Pucharu Brazylii, jak Jorge Jesus i jak Jose Mourinho, którego podziwia, mimo iż gdy był piłkarzem Chlesea, nie miał u niego lekko. Dziś na niektóre jego decyzje patrzy inaczej i lepiej je rozumie. Nadmienia, iż u nikogo innego nie widział tak wielkiej obsesji wygrywania, jak właśnie u Mourinho. Docenia to, w jak wielkich pracował klubach. Jako trenerowi Flamengo łatwej mu sobie wyobrazić, z czym Mourinho musiał mierzyć się w Realu Madryt, Chelsea, Interze. - Im większa presja, tym lepiej się czuję - powiedział niedawno Filipe Luis i konsekwentnie udowadnia, iż to prawda.
Od Simeone pożyczył za to ogólne podejście do życia i zawodu - by iść przez nie mecz po meczu. Bez oglądania się za siebie i bez wyglądania daleko do przodu. - Jestem trenerem bez karty pamięci. Lubię wymazywać wszystko, co jest za mną, i przechodzić do kolejnego wyzwania - mówi Filipe Luis. Ale sam styl gry kilka ma wspólnego ze stylem Simeone. Nie może mieć, skoro trenuje Flamengo, którego tożsamość opiera się na ciągłym ataku i dominacji. Filipe Luis mówi, iż jako trener nie ma uniwersalnej wizji, jak ma grać jego zespół. Wierzy, iż pomysł zawsze musi dostosować do piłkarzy. Stwierdził też, iż zawsze będzie chciał programować drużynę pod jej najlepszego piłkarza, więc we Flamengo błyszczy Giorgian de Arrascaeta, urugwajski ofensywny środkowy pomocnik, artysta, który w tym sezonie w samej lidze strzelił 18 goli i miał 14 asyst w 33 meczach. Nigdy nie miał równie dobrych statystyk.
jeżeli już do kogoś styl Filipe Luisa porównują, to do Guardioli, uchodzącego za uosobienie ofensywnej gry. Ale jednocześnie Flamengo przygniata rywali pressingiem, gra bardzo bezpośrednio i chce atakować zaraz po odzyskaniu piłki. Latem, przed Klubowymi Mistrzostwami Świata, CEIS Football Observatory podawał, iż Flamengo stosuje najwyższy pressing na świecie i odzyskuje piłkę średnio 59 metrów od swojej bramki. O dwa metry dalej niż Bayern Monachium, Arsenal, Manchester City i Barcelona.


To spora zmiana, bo Filipe Luis odziedziczył po Tite zespół z dużym potencjałem, ale zbyt grzeczny, chimeryczny i przesadnie uzależniony od swoich gwiazd. Dlatego już na pierwszej konferencji prasowej akcentował, iż jego zespół ma być agresywny i nieprzyjemny dla rywali. - Chcę, żebyśmy byli drużyną, która utrudnia życie przeciwnikom. Ale poza tym Flamengo musi grać w określony sposób: zawsze naciskając, zawsze atakując. To nie podlega negocjacjom - mówił. Gwiazdy wciąż u niego błyszczą, ale jednocześnie są wpasowane w taktyczne ramy. Całość - jak recenzuje brazylijski "AS" - przypomina maszynę, walec, który niszczy rywali systematycznością i taktyczną dojrzałością.


Rodzina Kasmirskich
Dyrektor sportowy Flamengo Jose Boto podkreśla, iż Filipe Luis ma wszystkie cechy, by stać się jednym z najlepszych trenerów na świecie. - Ma bardzo dobrze zdefiniowany styl gry. Nie zmienia swojego podejścia bez powodu. Jest świetnie przygotowany merytorycznie. Bardzo dużo pracuje - uważa.
Filipe Luis, gdy ma opisać sam siebie, mówi, iż jest pracowity i ambitny, a cechy te przypisuje polskim korzeniom. - Mamy to wszyscy: mój ojciec, mój wujek, ja też. Pracujemy tak długo, aż osiągniemy to, co chcieliśmy - powiedział Mateuszowi Święcickiemu, polskiemu dziennikarzowi, który kilka lat temu poleciał do Brazylii, by zbadać jego pochodzenie i historię całej rodziny Kasmirskich. Odwiedził ich miasteczko, Massarandubę, położone niedaleko Kurytyby. Słuchał, jak potomkowie Polaków wciąż mówią w ojczystym języku i śpiewają religijne pieśni. Spotkał się z ojcem Filipe Luisa, Moisesem, który oprowadził go po najważniejszych miejscach z dzieciństwa syna. Rozmawiał też z samym Filipe.
W XIX w. wiele polskich rodzin wyjechało z uciskanej przez zaborców Polski do Brazylii, gdzie miało na nich czekać lepsze życie. Filipe Luis jest wnukiem Polaka - Ignacego Kaźmierczaka, którego przechrzczono na Kasmirskiego dopiero po przybyciu do Brazylii. Żartuje, iż z wyglądu jest jego kopią. - 95 proc. mojej fizyczności i twarz są polskie - mówi Święcickiemu już na początku rozmowy. Gdy zastanawia się nad polskimi cechami, które mógł odziedziczyć, wspomina o pracowitości i fizycznej sile. Jego dziadek miał ponad 80 lat, a wciąż uprawiał ziemię.


- Jestem człowiekiem, który chce zajść daleko. Zawsze. We wszystkim, co robię. Poświęcam dużo czasu, żeby osiągnąć swoje cele. Dużo pracuję. Zawsze tak miałem. Nic mnie nie powstrzyma, dopóki widzę możliwości i alternatywy, by dotrzeć tam, gdzie chcę. Jako trener wciąż jestem na początku, ale pracuję, by stale się rozwijać - tłumaczył kilka miesięcy temu w wywiadzie dla FIFA.com.
Jego słowa po świętowaniu tytułu mistrza Brazylii, którym zwieńczył znakomity sezon, też były wymowne i pasowały do trenera bez karty pamięci: "Musimy wciąż chcieć więcej".
Idź do oryginalnego materiału