Słoweńcy zbadali polskiego skoczka. Wyniki zaskoczyły wszystkich

2 tygodni temu
W polskich skokach indywidualnego trenera ma nie tylko Kamil Stoch, ale także 21-letni Jan Habdas. Nasza nadzieja, która po pierwszych sukcesach przechodzi kryzys. - Jasiek ma taki charakter, iż on by skończył przygodę ze skokami - mówi jego ojciec Michał, który finansuje prywatny sztab młodego skoczka prowadzony przez Jure Radelja. W rozmowie ze Sport.pl zdradza kulisy tej współpracy i opowiada o swoim punkcie widzenia na współczesny sport.
Michał Habdas to przedsiębiorca, który kiedyś produkował sprzęt sportowy, a w tej chwili prowadzi rodzinną firmą budowlaną w Beskidach. W przeszłości trenował strzelectwo sportowe i judo, był także marynarzem. Jego pasja do sportu zainspirowała synów - Piotra, który został narciarzem alpejskim i Jana, który jest skoczkiem narciarskim. Wielu powiedziałoby, iż skoro Habdas senior jest milionerem i prowadzi spory biznes, to nie będzie idealnym rozmówcą do omówienia realiów skoków od postaw. A może właśnie z tej perspektywy jest w stanie ocenić inaczej pewne rzeczy i pokazać naprawdę interesujący punkt widzenia?


REKLAMA


Zobacz wideo Zbudował skocznię w ogrodzie, teraz organizuje tam konkursy. Jak wyglądają skoki amatorów?


Habdas mówi Sport.pl, dlaczego zdecydował się zatrudnić dla syna czteroosobowy prywatny team. Po znakomitym 2023 roku, gdy Jan zdobył brązowy medal mistrzostw świata juniorów i punktował w zawodach Pucharu Świata, przyszedł spory kryzys, z którego 21-latek nie może się wydostać do dziś. Wiosną Habdasowie przekonali Jure Radelja, żeby został indywidualnym trenerem młodego skoczka. Teraz pracują już razem, głównie w Słowenii.


Ojciec zawodnika opowiada nam też o wynikach badań, które przeprowadzono tam jego synowi, opisuje rzeczywistość trenowania skoków z perspektywy rodzica pomagającego swojemu dziecku, a także stara się spojrzeć na przyszłość sportu w krajowym i globalnym wydaniu.
Jakub Balcerski: Czy w Polsce opłaca się inwestować w skoki narciarskie?
Michał Habdas: jeżeli pyta mnie pan jako rodzica, to powiem, iż opłaca się inwestować w sport, który uprawiają dzieci. Oczywiście, finansowo nie przynosi to w tej chwili żadnych korzyści. Tylko wybitne jednostki potrafią zarobić konkretne pieniądze w tym sporcie. Ale warto, bo dzieci stają się sprawniejsze i choćby gdyby niektóre nie zdecydowały się na pozostanie w profesjonalnym sporcie, to zawsze pozostaje sprawność fizyczna, a także euforia z uprawiania sportu. Poza tym to dobre przygotowanie dziecka do życia w przyszłości. Ono będzie bardziej decyzyjne, samodzielne. Musi umieć podejmować wiele własnych decyzji. W przypadku mnie i moich synów dodatkowo konsultujemy to na forum rodzinnym, ale finalna decyzja pozostaje przy dzieciach.
Liczył pan, ile wydał na skoki w swoim życiu za sprawą Janka?
- Można powiedzieć, iż do niedawna nie wydawałem nic. Teraz, kiedy Jasiu ma swój własny team, wydaję, ale są to dużo mniejsze pieniądze niż te, które przeznaczam na narciarstwo alpejskie uprawiane przez Piotrka, drugiego z moich synów.


Ile razy mniejsze?
- Tego nie da się powiedzieć, bo w skokach według mnie to są symboliczne kwoty. Tylko tyle, co niewielkie opłaty na klub, w którym trenuje dziecko. Później można sobie zapewniać na przykład inny sprzęt, ale generalnie wydatki zaczęły się dla mnie dopiero teraz, gdy stworzyliśmy Jasiowi indywidualny team. Ale dzieci w polskich skokach mają bardzo dobre zabezpieczenie finansowe ze strony klubów, a także Polskiego Związku Narciarskiego. Nie ma dokładania do tego dużych pieniędzy.
Mamy wspaniały program dla dzieci czyli Orlen Cup. Pamiętam, jak Jasiu pierwszy raz poszedł na skoki i byłem bardzo mile zaskoczony, kiedy na pierwszym treningu dostał narty, kombinezon, kask, buty i rękawice. Cały sprzęt, który był mu niezbędny, żeby trenować. Kiedy już wiedzieliśmy, iż Jasiu będzie kontynuował skoki narciarskie, zapytałem, ile mnie to będzie kosztowało, jakie są klubowe składki i tak dalej. Wtedy dyrektor Jarosław Konior powiedział mi, iż muszę pokryć w zasadzie tylko składkę na ubezpieczenie Jasia. Byłem w ciężkim szoku.
W karierze Janka było sporo sinusoid, zarówno dobrych, jak i trudnych momentów, jak obecny kryzys formy. Bilans dla pana, po zaangażowaniu w jego karierę, przez cały czas wychodzi na plus? Skupiając się oczywiście na zadowoleniu i ogólnych odczuciach, a nie finansach.
- Myślę, iż Janek sam z siebie miał wiele radochy. Przy medalu mistrzostw świata juniorów i przy wyjazdach na Puchar Świata, gdy brał udział w Turnieju Czterech Skoczni oraz wtedy, gdy punktował w Zakopanem i Lahti. Było zadowolenie i duma także u nas, rodziców i rodzeństwa. Później zaczęła się równia pochyła. I powiem panu, iż widzę, jak bardzo indywidualnym sportem są skoki. Takim dla rodzica w wielu elementach niezrozumiałym. Dlaczego młody człowiek, który jest gdzieś u szczytu swoich osiągnięć w wieku juniora, nie może tego kontynuować jako senior? Niby proste pytanie, a jak trudno odpowiedzieć. Dla rodziców sukcesy trenujących dzieci to wyjątkowe uczucie, ale potem naszą rolą jest, żeby wspierać je, kiedy nie idzie najlepiej. jeżeli tych rodziców stać na to, żeby wspierać swoje pociechy, przede wszystkim mentalnie, ale także finansowo, to powinni to kontynuować. Wierzę, iż z tego zawsze wyniknie coś dobrego.
A był taki moment, iż żałował pan, iż nie przekonał Janka do czegoś innego?
- Nie. U nas było tak, iż dwójka z pięciorga dzieci postanowiła zostać profesjonalnymi sportowcami. Staramy się im pomóc, uzgodniliśmy rodzinnie, iż będziemy to kontynuować wspólnie. I wspieramy te dzieciaki. Nie zostawiamy drzwi otwartych, na przykład mówiąc: "Jak ci nie pójdzie, to będziesz coś innego robił". Z perspektywy moich doświadczeń i obserwacji myślę, iż wielu rodziców popełnia błąd, otwierając dziecku tzw. "drzwi awaryjne". Sport jest taką dziedziną życia, iż nie zawsze kariera idzie jak wymarzona. choćby najbardziej utalentowanym i tym wybitnym. I w takim gorszym momencie, jeżeli dziecko poczuje, iż rodzice mu dają ciche, a może choćby głośne przyzwolenie, żeby zmienić kierunek, to wtedy nie da z siebie wszystkiego, co mogłoby dać.


Generalnie każdy sportowiec chciałby osiągnąć największe sukcesy w swojej dyscyplinie, a rodzice mogliby tylko pomagać i w tym nie przeszkadzać. Nie wiem, czy dobrym pomysłem jest wtedy tworzyć jakieś alternatywne rozwiązania. Inaczej jest, kiedy zawodnik ma kontuzję albo większe problemy ze zdrowiem. Wtedy trzeba inaczej do tego podejść.
Macie z Jankiem granicę, której pan nie może przekroczyć? Taki limit spraw, w które pan może się wtrącać?
- Na pewno. Ale to szkoła życia dla nas obu. Weźmy to, co dzieje się w narciarstwie alpejskim: bardzo często rodzice młodych zawodników podróżują z nimi i są na stoku, choćby powtarzając im to, co doradza trener. Na początku też taki byłem. Przychodziłem i mówiłem: "Piotrek, ale według mnie to musisz zrobić tak, a nie tak". I w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, iż przecież ja się na tym kompletnie nie znam.
Nie jestem trenerem, a mój syn nie może mieć dwóch trenerów. Rodzice nie są od tego, żeby mówić dzieciom o technice czy jakichś innych rozwiązaniach na stoku czy skoczni. Nigdy nie będziemy dobrymi trenerami. Możemy załatwiać wiele innych spraw, zwłaszcza organizacyjnych, czy - jak ktoś może sobie pozwolić - finansowych. Ale rodzic w roli trenera? To może się sprawdzić tylko, jeżeli ma odpowiednie doświadczenie i uprawnienia trenerskie. Znamy takie przypadki w sportach zimowych.
Janek ma teraz trenerów, odpowiednich ludzi, z którymi pracuje. Oni mu przekazują to, co on powinien w maksymalnym stopniu wykorzystać. Wcześniej miał trenerów kadrowych, którzy również są w kontakcie z teamem Jasia. Mnie i jego rodzeństwu pozostaje tylko mu kibicować.


Wspomniał pan o tym, jak Janek zdobywał medal mistrzostw świata juniorów czy jak zdobywał punkty Pucharu Świata. To była zima 2023 roku. Wiosną nie znalazł się w kadrze A Thomasa Thurnbichlera. I Austriak kiedyś mówił mi, iż ze środowiska Janka pojawiły się naciski, żeby był w tym zespole i iż bardzo mu się to nie spodobało. Pewnie wpłynęło też na jego decyzję. Jak to widzieliście z waszej perspektywy?
- Jako rodzice mogliśmy być tylko biernymi obserwatorami tego, co się działo. A zawód dla Janka był wtedy spory. Pamiętam, iż to nie było dla nas zrozumiałe, bo według kryteriów, które decydowały o obecności w kadrze A, Janek powinien się w niej znaleźć. Potem Thurnbichler tłumaczył, iż on ma być liderem w kadrze B. Nie do końca to do niego trafiało. Widziałem, iż był zniechęcony. A dlaczego takie decyzje? Chyba nie nam o tym dyskutować. jeżeli rzeczywiście były jakieś naciski, to pan pewnie wie więcej ode mnie. Ogółem to było dla niego spore rozczarowanie. I na pewno nie pomogło w tamtym momencie w sportowej karierze.
Miał pan żal do Thomasa o to, jaką podjął decyzję?
- Ja nie.
A Janek?
- Chyba nie, ale trudno powiedzieć. Jasiek jest inteligentnym synem i on wie, iż nie zawsze głos trenera jest tym decydującym.


Wyszło tak, iż Janek sezon przeskakał w kadrze B u Davida Jiroutka. A kolejnego lata Thurnbichler nagle włączył go na parę miesięcy do kadry A razem z Kacprem Juroszkiem i Tomaszem Pilchem ze specjalnymi zasadami kwalifikacji. Nie zostali tam, bo z żadnym z nich Thurnbichler nie wykonał odpowiedniego progresu, żeby ich tam utrzymać.
- Szczerze mówiąc, nie znam tej historii od zaplecza. Z Jaśkiem też nie rozmawiamy o wszystkim, o każdym aspekcie każdej sytuacji związanych ze sportem. Jak pan na pewno wyczuwa w naszej rozmowie, nie ingeruję zbyt głęboko w to, co się działo na treningu, czy bezpośrednio po nim. Do tej pory nie było tak, żebym pytał syna po każdym obozie, jak było. Teraz jest troszeczkę inaczej, bo od trenera jego prywatnego teamu dostaję po zgrupowaniach raport tego, co osiągnęli, co robili, jakie widać efekty i jakie cele są ustalone na następne zgrupowanie. Ale wtedy nie kontrolowałem jeszcze niczego w taki sposób.


Decyzję o treningach z indywidualnym trenerem, na którego wybrał pan Słoweńca Jure Radelja, podjęliście wiosną tego roku. Po sezonie, w którym Janka nie było widać nigdzie, a jego skoki się wręcz posypały. adekwatnie dlaczego postawiliście na taki ruch? To rzadki przypadek w skokach.
- Powiem panu, iż Jasiek ma taki charakter, iż on by skończył przygodę ze skokami. Po poprzednim sezonie prawdopodobnie mógłby to wszystko rzucić. Bo jego nie satysfakcjonuje to, żeby skakał i był gdzieś daleko. On jest głodny sukcesu. Po jednym spotkań zdecydowałem o tym, iż jeżeli mamy mu pomóc, to trzeba będzie to inaczej poukładać.
O, czyli tu pan mocniej zaingerował w to, co się dzieje. Ale jest pan przekonany, iż ratował karierę Janka, tak?
- To zależało głównie od Jaśka. Powiedziałem, iż według mnie, żeby się odrodził, musi mieć indywidualnego trenera. Trzeba zrobić jakiś team i próbować to ciągnąć. On też był ciekawy, kto się tym zajmie. Chciał być przekonany do tego, iż ten trener da radę. Inaczej jest trenować z kimś, kto ma do dyspozycji czterech-pięciu zawodników. Każdy ma inną budowę ciała, popełnia inne błędy. I trener siłą rzeczy nie zawsze jest przygotowany do tego, żeby trafnie udzielić informacji jednemu z kilku swoich skoczków.
Nie chcieliśmy tracić czasu. Moja dzisiejsza sytuacja finansowa pozwala na to, iż mogę swoim dzieciakom pomóc w taki sposób. Poprzez opłacenie tych trenerów, sprzętu czy całej logistyki zdecydowaliśmy się na indywidualne podejście do Jasia i jego kariery. Poza tym został przebadany i przeanalizowany w Słowenii przez naukowców związanych z tym sportem. Nie chcę mówić o wszystkich aspektach, ale koło Jasia jest dziś nie tylko trener Jure Radelj.
To jak duży jest ten sztab?
- Tworzą go cztery osoby: fizjolog, psycholog sportowy, trener przygotowania fizycznego i trener główny, który tym wszystkim zarządza. Czyli Jure. Pozostałe osoby też są przy Jaśku na stałe, spotykają się na skoczni i regularnie współpracują.


Jakie reakcje na ten wasz ruch do pana docierały? Głównie pozytywne? Bo widziałem też np. wpisy w stylu: "Zaraz każdy polski skoczek będzie miał swojego trenera".
- Do mnie nie docierały takie sygnały, ludzie zwykle są życzliwi i po prostu życzą powodzenia. A tak, żeby każdy skoczek miał własnego trenera to nigdy nie będzie. To tak nie działa na świecie, spora przesada.
Zwłaszcza iż nie wszystkich, a pewnie wręcz niewielu, na to stać.
- Prawdopodobnie tak, bo to też nie są małe pieniądze.
Mogliście mieć każdego trenera skoków na świecie? Zakładam, iż Jure Radelj był efektem pana poszukiwań, ale pewnie myśleliście o różnych nazwiskach.
- Pewnie nie każdy by się zgodził. Zresztą wstępnie byliśmy dogadani z innym trenerem. Jaśkiem miał się zająć Bine Norcić, który wtedy był przy kadrze B Norwegów, a później dostał ofertę od Szwajcarów. To naturalne, iż przyjął ją i tam przeszedł, ale polecił nam Jure. przez cały czas mamy kontakt z Bine, obiecał pomóc, jeżeli tylko to będzie potrzebne. I zdarza się, iż Jasiu czasem dołączy na treningach do szwajcarskiej kadry.
Z pracy z Radeljem jesteście z Jankiem zadowoleni?
- Jest bardzo oddany, robi to profesjonalnie. Ma, tak oceniam, bardzo dużą wiedzę. W zeszłym roku prowadził jeszcze amerykańskiego juniora Bryce'a Kloca, który stanął na podium mistrzostw świata juniorów w drużynie. Propozycja od nas była dla niego wyzwaniem, bo Amerykanie bardzo naciskali go, żeby kontynuował pracę z tym chłopakiem. Ale gdzieś poprzez te słoweńskie relacje, które mamy raczej udane, zdecydował się na współpracę z Jaśkiem.


Widzi u niego potencjał, szczególnie po tym, jak został tam przebadany przez ich naukowców. Mają u siebie taki wyjątkowy ośrodek. I wynikało z tych badań, iż Jasiek ma wyjątkowe parametry. Prawdopodobnie choćby niektórzy najlepsi zawodnicy słoweńskiej kadry nie mają takich jak on. Ale to jest taka dyscyplina, iż to nie jest decydujący czynnik. Wyskok, dynamika - to wszystko ważne składowe, ale jest coś jeszcze. Jest to wyjątkowe czucie powietrza w locie. Nie potrafię tego choćby profesjonalnie nazwać, ale o tym, iż ktoś świetnie skacze decyduje coś więcej niż odpowiednie wyniki sprawnościowe. Jure widzi w Jasiu naprawdę duży potencjał. Teraz się przygotowywali i będą konfrontować już zimą to, co i jak się udało wykonać. On patrzy na to realistycznie. Zresztą obaj wiemy, iż nie da się od razu przeskoczyć wszystkich i wszystkiego. Jasiek ma już bardzo dobre skoki, ma też gorsze. Trzeba to ustabilizować, musi wrócić powtarzalność. Zdajemy sobie sprawę, iż pewnie trochę czasu to zajmie.
Podobno Jure po 18 latach wrócił na skocznię. Nigdy nie był świetnym skoczkiem, ale za czasów Adama Małysza, gdy zaczynał osiągać największe sukcesy, potrafił wskoczyć do top 10. Ten powrót to za sprawą Janka?
- Chciał wystartować w mistrzostwach świata weteranów w Szczyrku, ale nie skoczył. Mówił, iż nie zdążyli mu uszyć kombinezonu na czas. Ale oddał parę skoków i przypomniał sobie czasy, gdy sam startował. To było tylko przy okazji, choć zmobilizował się przy okazji tej współpracy. Dużo się rusza, zrzucił trochę kilogramów.


Przeszło panu przez myśl, żeby Janek zmienił barwy i nie skakał dla Polski?
- Nie, nigdy. Ja jestem patriotą. Mam synów urodzonych w Polsce, wychowali się tu i będą reprezentować nasz kraj. Wcześniej skończą karierę, niż mieliby zmienić narodowość. Jesteśmy inną nacją niż Austriacy, Norwegowie czy Włosi, gdzie takie ruchy się zdarzają. W narciarstwie alpejskim jest tam ogromna rywalizacja i gdy ktoś nie mieści się w kadrze, to często zaczyna to rozważać. W skokach też się to pojawia. Ale ja w przypadku moich sportowców na to się nie zgodzę.
Zmienił się pana punkt widzenia na skoki przy tej słoweńsko-polskiej współpracy? Zupełnie inaczej wygląda to z perspektywy indywidualnych treningów, a skakania w kadrze?
- Trenowanie indywidualne zawsze rządzi się swoimi prawidłami, jest trochę inne. Ale daleki byłbym od tego, żeby powiedzieć, iż trenowanie w kadrze to coś gorszego. Nie. Tam są aspekty dodatkowe, takie jak rywalizacja wewnątrz grupy na codziennych treningach, trochę inne podejście trenerów. I na pewno to jest bardzo fajne. Jasiek pewnie też kiedyś dołączy do tej grupy, jeżeli znów będzie skakał na odpowiednim poziomie. Wiele nacji, jak się przyjrzymy, właśnie w ten sposób to organizuje. Przecież tak nie jest tylko w Polsce. Są grupy i kadry szersze, skaczą wszyscy razem. I chyba nie znam takiego zawodnika, który sam, indywidualnie, ma swój sztab w skokach narciarskich i na tę chwilę liczyłby się w Pucharze Świata.


Ja jednego znam. Nazywa się Kamil Stoch.
- A, no tak. Ale Kamil to jest też wyjątkowa postać skoków i powiem panu, iż na pewno ten sezon olimpijski, jego ostatni, będzie bardzo udany. Ogłosił to wcześniej i wielu zawodnikom właśnie taki ruch pomaga pod względem psychiki w tym sporcie. Zrzuca się pewien ciężar, który gdzieś tam z tyłu głowy jest: iż on musi. On nic nie musi. Był super sportowcem i nim pozostaje. A w tym ostatnim sezonie może pokazać wszystkim, iż przez cały czas będzie jednym z najlepszych skoczków na świecie. U wielu sportowców, gdy kończą karierę ze świadomością, iż żegnają się z kibicami, a nie ukrywając to przed nimi, działa to jak puszczenie hamulca. I nagle osiągają świetne wyniki.
Zostańmy przy tych różnicach w patrzeniu na skoki i podejściu do sportu. Napatrzył się pan, jak to działa w Słowenii czy Austrii. Tam zupełnie inaczej podchodzi się na przykład do nauki i technologii. W Polsce to spore wyzwanie i przez cały czas niezagospodarowany segment. Tam się ryzykuje, wykłada duże pieniądze. Pan miał okazję przyczynić się do tego, żeby wreszcie taki ruch pojawił się i u nas. Polski Związek Narciarski zwrócił się do pana w sprawie kupna sprzętu niemieckiej firmy S.K.I. produkującej narty skokowe. Można było stworzyć polską linię produkcyjną, albo po prostu przechwycić cenne maszyny do usprawniania sprzętu naszych skoczków. Najpierw szukano sponsora, który zastąpiłby dotychczasowego partnera firmy - fluege.de. Orlen dostał ofertę na 1,5 miliona euro za sezon do końca zimy 2029. Odmówiono, nie udało się znaleźć nikogo innego i Niemcy ogłosili upadłość. Wtedy pojawiła się możliwość przejęcia sprzętu wystawionego na aukcjach za łącznie 60 tysięcy euro. Czemu się nie udało?
- Czysty przelicznik ekonomiczny: 60 tysięcy euro to była tylko cena sprzętu do produkcji i profesjonalnego zajmowania się nartami. A żeby to robić, potrzeba jeszcze ludzi. I tam były już kwoty dużo większe i to do ponoszenia comiesięcznie. Niemcy nie chcieli tylko sprzedać sprzętu, ale też zaangażować nas w projekt stworzenia polskich nart. Skoro to się nie udało, to przy zakupie tego sprzętu i tak ktoś musiałby się nim zajmować, odpowiednio go użyć.


Mimo wszystko nie byłoby warto mieć takie maszyny? Kwota w porównaniu do wartości tego sprzętu była dużo, dużo niższa. Thomas Thurnbichler stwierdził, iż w porównaniu do tego, ile inwestują inni, te 60 tysięcy euro to w zasadzie nic. Wiele osób postrzegało to jako sporą szansę. jeżeli nie na teraz, to może na przyszłość?
- Może i tak, ale powiem panu, iż to się w ogóle nie składa biznesowo. Na dzień dzisiejszy wszystkie największe firmy produkujące sprzęt narciarski mają większe czy mniejsze problemy. Nie znam takiej, która ma w swoich zapisach finansowych znaczące zyski. Atomic, Fischer, a choćby VanDeer, za którym stoją Marcel Hirscher z jego ojcem. I ci ostatni, gdyby nie wsparcie Red Bulla, już zamknęliby tę firmę.
Austriackie media podawały, iż mają 80 milionów euro długów.
- Nie wiem czy jeszcze mają, bo Red Bull obiecał im z tym pomóc, a jednym z warunków był powrót Marcela na trasy. Rzecz w tym, iż na produkcji nart narciarskich dziś trudno zarobić. W przypadku nart turystycznych czy narciarstwa alpejskiego - tak, ale to przez cały czas skomplikowane. Na nartach skokowych nie da się zarobić. Ceny produkcji są wyśrubowane. I komuś może się wydawać, iż okej, jedna nartka nie kosztuje wiele. Może i tak, ale trzeba mieć potencjał ludzki i świetne materiały bazowe.


Dlatego ratowanie tej niemieckiej firmy czy zakupienie sprzętu, który później był zlicytowywany na aukcjach po zajęciu przez komornika, to były do poniesienia koszty, koszty i jeszcze raz koszty. A przecież tam były różne przymiarki, bo gdy firma jeszcze istniała i szukała sponsora, to była i mowa o tym, żeby w to wszedł Orlen. A to się nie składa, bo dziś każdy chce zakupić narty jak najtaniej. Mnie zaproponowano to bardzo późno i zdecydowałem, iż nie chcę w to wchodzić. Wiem, iż to bardzo ciężki kawałek chleba.
W Polsce chyba nikt nie jest w stanie podjąć takiego ryzyka, jakie czasem pojawia się przy projektach, w które wchodzą w krajach alpejskich. To ryzyko, bo nigdy nie wiadomo, czy inwestycja w narty albo inną sprzętową nowinkę się opłaci. Ale wszyscy wiemy, iż można na takim wejściu "all in" sporo zyskać.
- No tak, ale w moim przypadku firmy rodzinne potrafią generować dużo większe zyski w innych branżach. Dlatego widząc tak duże ryzyko, z pełną świadomością z tego zrezygnowałem. Nie widziałem z tego profitów w najbliższym czasie.
I myśli pan, iż nie będziemy tego żałować - ani pan, ani związek czy nasze środowisko skoków?
- Nie, absolutnie nie. Zresztą w produkcji nart skokowych bardzo trudno stworzyć coś innowacyjnego. Mocno pracuje nad tym Peter Slatnar w Słowenii, Fischer czy inni producenci też mają swoją obraną wizję i filozofię. Tu można pracować praktycznie tylko nad sztywnością narty. Robi się ją z prostego materiału, nie ma tu skomplikowanej technologii. Inaczej niż w narciarstwie alpejskim czy snowboardzie. Tam są laboratoria, które naprawdę głęboko się nad tym pochylają, mocno pracują. Powiem panu krótko: ja się mogę mylić, ale według mojego rozpoznania ktoś, kto zainwestuje w produkcję nart skokowych, to życzę mu wszystkiego dobrego, ale niech zwiąże koniec z końcem.
A porzucając samą sprawę tych nart, nie jest tak, iż w Polsce w ogóle mało inwestujemy technologicznie w sporcie?
- Nie, nie. Inwestujemy sporo. Kiedyś miałem firmę działającą w branży sportowej, którą wyposażała obiekty na całym świecie. Sprzedałem ją później, ale opracowywaliśmy technologię, z której rozwiązania później stosowano w całej Europie i świecie. Spora część dużych hal widowiskowo-sportowych w Polsce to moje pomysły, czyli na przykład trybuny składane i rozkładane teleskopowo, sterowane na pilota. Powiedziałbym, iż u nas myśl technologiczna i kreatywność pozwalająca na rozwój wielu branży jest spora. Nie mamy się czego wstydzić.


Ale można powiedzieć, iż gramy bezpiecznie?
- To na pewno. Polska jest wyjątkowym krajem. Wiele razy robiłem biznesy z Hiszpanami czy z Włochami. Wie pan, tam praca się zaczyna od dziewiątej do jedenastej, do 11.30 się pan jeszcze może dodzwonić, potem jest przerwa. Od piętnastej może pan znowu porozmawiać ze dwie godziny. A u nas się przychodzi do pracy czy na siódmą, czy na ósmą. Nie mówimy o korporacjach, ale o produkcyjnych firmach, gdzie prace realizowane są od szóstej-siódmej. Osiem godzin się pracuje efektywnie, potem, jeżeli jest więcej zamówień, to pracujemy na dwie zmiany. Nierzadko są firmy, które pracują na trzy zmiany. O czym to świadczy? Że jesteśmy narodem pracowitym i potrafimy zarobić, osiągając zamierzone cele. Umiemy wypracować swoją myśl techniczną i z tego powinniśmy się cieszyć.
Wracając do skoków: Niemcy, Austriacy czy Słoweńcy mocno współpracują z uczelniami. My bardzo chcielibyśmy to tak pokierować, ale nam nie wychodzi, jesteśmy w tym nieudolni z różnych powodów. Wiele osób uważa, iż patrząc na rozwój innych, niedługo nie będzie się im dało dorównywać bez podobnych rozwiązań. A pan jak na to patrzy?
- Zwróciłbym uwagę na pewne fakty. Mieliśmy przez parę lat kilku trenerów zagranicznych. Niech pan spojrzy, co się z nimi działo, gdy odchodzili z Polski. Trafiali na wysokie stanowiska w najlepszych krajach, chyba głównie w Niemczech. Stefan Horngacher został ich głównym trenerem, teraz odchodzi, a w roli jego zastępcy widzi się Thomasa Thurnbichlera. Doceniam ich własne umiejętności jako szkoleniowców, ale zastanawiam się: czy to przypadek? Według mnie nie. Niemcy są ciekawi tego, co się u nas dzieje. Bo u nas, choć mało osób o tym wie, a może kilka tak to postrzega, dużo pracuje się nad skokami. Także nad podejściem naukowym i później inni chętnie zatrudniają osoby, które mogą coś o tym wiedzieć.
U nas pożądane są te inne szkoły podejścia do skoków, te z trochę innym warsztatem trenerów. Ale nie jest tak, iż tu się tylko sporo wnosi. Moim zdaniem oni sporo też wynoszą. I dostają różne pytania, tam na zewnątrz. Nie powinniśmy deprecjonować tego, co sami mamy na miejscu. Ale zgodzę się, iż bez wsparcia uczelni, instytutów i naukowców, nie da się dziś osiągnąć największych sukcesów na światową skalę.
Mówimy o brakach, a pan dobrze widział na przykładzie Janka, jak on wyróżniał się swoim podejściem do mediów społecznościowych. Starał się być w nich aktywny, za co często zbierał bury, był choćby upominany przez związek. A prawda jest taka, iż medialnie i sponsorsko od 10-15 lat przez cały czas utrzymujemy się w skokach na kilku największych nazwiskach. Reszta nie ma prezencji i osobowości. Oczywiście, to trzeba robić z umiarem, ale chyba też niezupełnie gasić, prawda?
- Gdy młody człowiek jest na fali, to przeważnie jest uśmiechnięty i może myśleć o takich aspektach jak budowanie wizerunku w mediach. Z Jaśkiem właśnie tak było. Jest też chyba trochę bardziej przebojowy niż większość pozostałych chłopaków. Ale gdy nie idzie, to często jest sfrustrowany, wewnętrznie mu jest smutno, bo ma świadomość, iż mu nie idzie. Trudno jest wtedy być wesołym i śmiać się z siebie, robić dobrą minę do złej gry. Zwłaszcza iż nie każdy dobrze to odbierze. On zawsze szedł swoją drogą, bo uważa, iż czas się zmienia i jemu te media społecznościowe nie przeszkadzały. Raczej pomagały, on się w tym dobrze czuł. I jeżeli tylko nie przeszkadza mu to ze sportowego punktu widzenia, to przecież może w ten sposób pomóc promować tę dyscyplinę. Byle to robić z umiarem, wypowiadać się mądrze.


A to, co się dzieje w naszych skokach? To chyba zastanawiające dla wszystkich. Dlaczego my mamy taką szpicę z tych topowych zawodników, którzy są już wiekowi i dlaczego jest tak duża luka, gdzie potem pomiędzy nimi a juniorami nie ma nic. Pewnie wszyscy najchętniej powiedzieliby, iż to wina trenerów. Ale trener realizuje jakiś program, ma dobranych odpowiednich ludzi i stara się wdrażać w rzeczywistość swoją wizję. Potem ona może mieć różne efekty i skutki uboczne. Ale myślę, iż sam na to główne pytanie nie mam adekwatnej odpowiedzi. Może jednak doczekaliśmy się momentu, gdy coś się zmieni? Mamy Kacpra Tomasiaka, 18-latka, który zabłysnął. No i trzeba życzyć mu sukcesu.
Jest pan spokojny o przyszłość skoków w Polsce?
- jeżeli mam być szczery, to nie za bardzo. Liczę, iż będzie dobrze. Ale dla mnie skoki to bardzo nietypowy sport, w którym jednoznacznie na podobne pytania może odpowiedzieć tylko wąskie grono jego znawców. W przypadku każdego zawodnika to, co robi źle, może mieć zupełnie inną przyczynę. Jeden powie o pozycji najazdowej, drugi o ułożeniu się w locie, a ktoś jeszcze inny o pierwszej fazie lotu czy kącie odbicia. Czasem można mieć tego dość. Jakby pan z Jankiem porozmawiał, to jest tak naładowany wiedzą, iż jak się go spyta o to, dlaczego coś się dzieje, to on mówi, iż nie wie i sam wymieni z tysiąc pomysłów, dlaczego nie robi czegoś dobrze. Czasem mówi, iż już wie, o co chodzi. I nie powiesz mu: "Jak wiesz, to tak nie rób", bo wiesz, iż to nie takie proste. Na to wpływa ogrom aspektów.
Teraz patrzę głównie na Jaśka. On też niedawno przeżył swoją tragedię, bo pożegnał mamę. Od czasu, gdy przejął go Jure, to troszeczkę zmienił treningi. Może dlatego, iż zawsze był bardzo mocny, dynamiczny, to ucierpiały trochę jego inne elementy. Teraz nad tym pracuje. Zobaczymy, jakie będą efekty. jeżeli porozmawiamy na koniec tego sezonu, albo za dwa sezony, to mogę panu powiedzieć więcej na ten temat, bo to jest wyzwanie, nie tylko dla Jasia, ale dla mnie jako rodzica również. Nie podejmuję decyzji w sprawie polskich skoków, ale tu się zaangażowałem i jestem odpowiedzialny tylko w zakresie teamu Jasia. Czuję gdzieś tam głęboko, iż może być dobrze.
Do czasu, gdy Janek będzie skakał ten sport będzie warty śledzenia - w Polsce i na świecie?
- Dwie różne sprawy. W Polsce będą warte śledzenia, jeżeli nasi sportowcy będą osiągali sukcesy. Bo sport jest medialny i gdy zaistniał Adam Małysz, skoki były przecież nazywane naszą dyscypliną narodową. To był wybitny sportowiec i dla mnie jest wybitną postacią do dziś. Skoki narciarskie stały się sportem naprawdę rozpoznawalnym w Polsce i, chociażby obserwując po zaangażowaniu mediów czy telewizji. Wiemy, iż warto o czymś pisać, kiedy mamy kogoś najlepszego na świecie. Trzymajmy kciuki, aby następowała kontynuacja takich sukcesów. Nieważne czy starych czy młodych zawodników, bo powinniśmy się cieszyć każdym sukcesem.


Jako sport światowy skoki narciarskie mają swoje wzloty i upadki. Turniej Czterech Skoczni jest jego świetnym produktem i kiedy o zwycięstwo rywalizują tam, u siebie, Austriacy czy też Niemcy, to ten sport tam żyje i kibice się nim interesują. Pojawiają się licznie na trybunach. Widzę też, co się dzieje w Słowenii, ale tam to się nie ogranicza do jednej dyscypliny. Społeczeństwo się bardzo aktywne. Pasjonują się tam nie tylko oglądaniem sportu, ale i czynnie go uprawiają. Tam jest miło popatrzeć, kiedy jedzie pan w weekend i widzi samochody parkujące pod lasem, gdzie tysiące ludzi biega po lesie, czy jeździ na nartach. Ten naród jest dziś niezwykle usportowiony i życzyłbym sobie, żeby w Polsce też to tak wyglądało.
Czyli co, przestaliśmy tym wszystkim żyć tak jak kiedyś?
- Jeszcze nie. Ale nie jest tak jak kilka-kilkanaście lat temu za Justyny Kowalczyk i Adama Małysza. Nie powiem, iż to już nie wróci. Czekamy na sukcesy tych, których już mamy, ale też na ich następców. Może dzięki nim już w tym sezonie olimpijskim będziemy przeżywać piękne chwile? Tego bym życzył sobie i wszystkim kibicom.
Idź do oryginalnego materiału