Żeby znaleźć tak jednostronny finał Wielkiego Szlema, trzeba cofnąć się do Roland Garros 1988, gdy Steffi Graf 6:0, 6:0 pokonywała Natallię Zwierawą. Z kolei w Wimbledonie w erze Open nie wydarzyło się to nigdy, co tylko dowodzi skali wyczynu Igi Świątek w tegorocznym finale przeciwko Amandzie Anisimovej. Z polskiej perspektywy taki występ naszej tenisistki może budzić jedynie ekscytację.
REKLAMA
Zobacz wideo Iga Świątek zamieszkała w dzielnicy prestiżu i luksusu!
Polacy się cieszą, ale to nie był dobry finał dla kobiecego tenisa
Jednak patrząc na drugą stronę siatki, można było zauważyć, iż Amanda Anisimova momentami jest bliska rozpłakania się na korcie. Presja finału zdecydowanie ją przerosła. Amerykanka wyglądała na osobę, która chciałaby się schować, ale tenis ma to do siebie, iż tutaj zmiany nie będzie, nie da się wziąć time-outu, oczy zawsze są skierowane na dwójkę bohaterów. Reakcje publiczności na korcie centralnym Wimbledonu mówiły wszystko - fetowany był każdy z nielicznych winnerów amerykańskiej tenisistki. Nie można się temu dziwić, albowiem 14-tysięczny tłum liczył na widowisko. Widowisko, którego nie dostał.
Świątek w Londynie grała fenomenalnie, rozkręcała się z meczu na mecz, a szczyt jej dyspozycji widzieliśmy w najważniejszych meczach - półfinale i finale, w których łącznie straciła raptem dwa gemy. Była faworytką w starciu z Anisimovą, ale do wyniku 6:0, 6:0 niestety przyczyniła się także Amerykanka. Z polskiej perspektywy - kibica Świątek - słaba postawa rywalki nikogo nie interesuje, ale tenis nie zyskał widowiska. A kobiecy tenis jest w momencie, w którym w finale wielkoszlemowym potrzebuje najlepszego spektaklu. To jego najlepsze miejsce na reklamę.
Kobiecy tenis wciąż walczy o udowodnienie jakości, o miejsce, o jak największy kawałek tortu w świecie tak w ostatnich 20 latach zdominowanym przez postacie męskie. "Wielką Trójkę", a w tej chwili Carlosa Alcaraza i Jannika Sinnera, którzy nie tak dawno zachwycili świat w Paryżu, a teraz zmierzą się także w niedzielnym finale Wimbledonu. Można przewidywać, iż nikt nie będzie żałować wydania fortuny na bilet na ten pojedynek, jak w przypadku starcia kobiet.
Wielokrotnie na Sport.pl podkreślaliśmy, iż kobiecy tenis - w tym także Świątek - do budowania swojej marki i legendy potrzebuje starć największych gwiazd. W przypadku Polki zwłaszcza z Aryną Sabalenką w turniejach wielkoszlemowych. Tak jak miało to miejsce podczas niedawnego Roland Garros. "Korzyści z bezpośredniej rywalizacji czerpaliby nie tylko kibice, ale także same zawodniczki. Dowodzą tego analizy marketingowe. Charlie Eccleshare, tenisowy ekspert z The Athletic, analizując niską pozycję komercyjną Sabalenki, wskazał właśnie na ten problem. 'To, co napędziłoby popularności obu zawodniczkom, to ich bezpośrednia rywalizacja. Jednak choć obie walczą o pozycję numer jeden na świecie, to dość rzadko grają ze sobą. A już prawie w ogóle w Wielkim Szlemie, a to właśnie rywalizacja na największych arenach ma znaczenie dla najszerszej rzeczy kibiców. choćby dla tych, którzy na co dzień tenisem się nie interesują'" - przytaczał jego słowa Michał Kiedrowski, dziennikarz Sport.pl, kilka miesięcy temu.
Tenisistki słusznie walczą o poprawę swojej statusu. Dotyczy to nie tylko kwestii finansowych - w Wielkim Szlemie są one równe - ale także możliwości gry np. w sesji wieczornej na Roland Garros, co niedawno wywoływało sporo kontrowersji. W dodatku wciąż wytykany jest niższy poziom widowiska, niż w przypadku męskich pojedynków. Dlatego, choć Polacy mają pełne prawo hucznie świętować absolutną dominację Świątek, która sobotnim meczem zapisała się do historii Wimbledonu, to dla kibica tenisa niezwiązanego emocjonalnie ze Świątek, było raczej rozczarowujące popołudnie.