Dramat Legii rozegrał się o godzinie 19:16. Bolesne sceny w Warszawie

1 dzień temu
Mecz Legii Warszawa z Lechem Poznań był rozczarowująco słaby. jeżeli ktoś zaczął niedzielę od meczu Barcelony z Realem Madryt, później mógł być w niemałym szoku. Ale ostatecznie dla Lecha to nieistotne, bo on zdał egzamin, wygrał z Legią 1:0 i jest na autostradzie do mistrzostwa Polski.
Kiedy Wojciech Myć zakończył mecz, na stadionie przy Łazienkowskiej cieszyli się tylko goście. Rezerwowi piłkarze i sztab szkoleniowy wbiegli na boisko, piłkarze rzucali się sobie w ramiona, a w sektorze zajmowanym przez kibiców z Poznania zaczęła się impreza.


REKLAMA


Zobacz wideo Goncalo Feio zostanie w Legii Warszawa? Żelazny: Nie powinien w ogóle pracować w Legii


Impreza, która trwała przez kolejne kilkanaście minut. Chwilę po zakończeniu meczu do kibiców dołączyli piłkarze Lecha, którzy pod sektorem świętowali z fanami być może najważniejsze zwycięstwo w kontekście walki o mistrzostwo Polski.
Drużyna Nielsa Frederiksena wykorzystała sobotnią porażkę Rakowa Częstochowa z Jagiellonią Białystok (1:2), przeskoczyła ją w tabeli i na dwie kolejki przed zakończeniem rozgrywek została faworytem do zdobycia mistrzowskiego tytułu. "Mistrz, mistrz Kolejorz" - niosło się po prawie pustym stadionie Legii. Prawie pustym, bo gospodarze nie czekali na swoich zawodników, nie dziękowali im za walkę, tylko poszli do domu.
Lech zdał egzamin
Lech nie zagrał w niedzielę dobrego meczu, można się zastanawiać, czy w ogóle był od Legii lepszy. Biorąc pod uwagę istotę tego spotkania, postawa drużyny Frederiksena była bardzo zaskakująca. Momentami można było odnieść wrażenie, iż to Legia chciała bardziej, iż to ona robiła więcej, żeby wygrać.
Dość powiedzieć, iż decydujące uderzenie Golizadeha było jedynym celnym strzałem poznaniaków w tym spotkaniu. Ale to wszystko jest nieważne w kontekście wyniku. Lech nie musiał być w niedzielę efektowny, on musiał wygrać i zdać egzamin dojrzałości.


Drużyna, która jeszcze niedawno skompromitowała się w Radomiu, tracąc punkty mimo dwubramkowego prowadzenia, tym razem zrobiła to, co musiała. Lech, który w ostatnich sezonach notorycznie zawodził i frustrował swoich kibiców, wypuszczając z rąk wielkie szanse, tym razem nie zawiódł i znów ma wszystko w swoich rękach. jeżeli w dwóch ostatnich meczach ogra GKS Katowice i Piasta Gliwice, będzie mistrzem Polski.
Oczywiście jeszcze nic nie jest rozstrzygnięte, punkt przewagi Lecha nad Rakowem nie daje poznaniakom wielkiej przewagi. Ale faktem jest, iż drużyna Frederiksena jest na autostradzie do mistrzostwa Polski. jeżeli z niej wypadnie, będzie mogła sobie pluć w brodę jak nigdy.
Symboliczny gol Lecha
To był bardzo symboliczny gol. Gol, który padł dokładnie o 19:16, symbolizującej rok założenia Legii. Godzinie, o której klub często publikuje specjalne komunikaty, nie ukrywa, iż jest ona dla niego szczególnie ważna.
Ale w niedzielę istotna była ona tylko dla poznaniaków. Po golu Golizadeha cieszyli się nie tylko piłkarze, sztab i kibice, ale też najważniejsze osoby z poznańskich gabinetów. Na loży przy Łazienkowskiej zasiedli między innymi dyrektor sportowy Lecha Tomasz Rząsa oraz prezes klubu Piotr Rutkowski.


Kiedy Golizadeh zdobył decydującą bramkę Rutkowski i Rząsa wpadli sobie w ramiona i bardzo emocjonalnie świętowali prowadzenie swojej drużyny. Wszystko to na oczach dyrektora sportowego Legii Michała Żewłakowa oraz Freddiego Bobicia, który ma pomóc w budowie nowej Legii.
A niedzielny mecz kolejny raz pokazał, iż w Legii jest co przebudowywać. I zadał kolejne pytania na temat przyszłości Goncalo Feio. Portugalczyk, mimo iż przed tygodniem świętował zdobycie Pucharu Polski, znów przegrał z Lechem i tylko pogorszył bilans z ligową czołówką w ekstraklasie.
Wolne odbiło się Legii czkawką
Legia znów rozczarowała. Mimo iż drużynie Feio nie brakowało okazji do strzelania goli, to kolejny raz zawiodła skuteczność. Ale w niedzielę trudno było się oprzeć wrażeniu, iż długimi legioniści myślami byli już na wakacjach.
Zwłaszcza na początku drugiej połowy, kiedy Lech zdominował Legię. Mimo iż drużyna Frederiksena nie tworzyła sobie okazji bramkowych, to przez pierwsze 20-25 minut drugiej części gry była wyraźnie lepsza. A legioniści frustrowali swoich kibiców.


Niedokładnie podawał Rafał Augustyniak, błąd w sytuacji bramkowej popełnił Ruben Vinagre, w ataku nie istnieli Marc Gual i Ilja Szkurin, słabsze spotkanie zagrał bohater finału Pucharu Polski Ryoya Morishita. Nie mogło więc dziwić, iż w trakcie spotkania z trybun co chwilę słychać było jęk zawodu, a na koniec kibice choćby nie podziękowali legionistom za grę.
Piłkarzom Feio czkawką odbiło się świętowanie Pucharu Polski. Po piątkowym triumfie legioniści otrzymali od sztabu szkoleniowego aż cztery dni wolnego, co nie wszystkim kibicom przypadło do gustu. Zwłaszcza w kontekście wagi niedzielnego spotkania. I jak się okazało - słusznie - bo treningów od środy nie starczyło, by ograć Lecha.
Dym przy Łazienkowskiej
Mecz na stadionie Legii jeszcze dobrze się nie zaczął, a już został przerwany. Wszystko przez kibiców gospodarzy, którzy odpalili pirotechnikę przy prezentowaniu oprawy. Fani ze stolicy tak zadymili stadion, iż sędzia Wojciech Myć musiał przerwać mecz na kilka minut.
Nie był to jedyny raz, kiedy kibice Legii zakłócili przebieg spotkania. W 23. minucie na Żylecie zapłonęły race, przez co stadion znów został solidnie zadymiony. Myć raz jeszcze przerwał mecz i odesłał piłkarzy do ławek rezerwowych.


Spotkanie zostało wznowione blisko pięć minut później. I trzeba przyznać, iż dla Legii był to szczególnie istotny czas. W momencie, kiedy kibice drugi raz zadymiali stadion, wyraźną przewagę miał Lech. Piłkarze Frederiksena przycisnęli gospodarzy i nie pozwalali im wybić piłki spod pola karnego.
Po drugiej, wymuszonej przerwie legioniści zaczęli grać dużo lepiej. Goście - wyraźnie wytrąceni z rytmu - już do końca pierwszej połowy nie potrafili nawiązać do dobrej gry i przewagi. jeżeli w kolejnych minutach ktoś bardziej zasłużył na gola, to była to zdecydowanie Legia.
Doskonałą okazję zmarnował Ruben Vinagre, który mimo iż miał mnóstwo miejsca, uderzył z pola karnego wysoko nad bramką Bartosza Mrozka. Gola mógł też strzelić Claude Goncalves, jednak jego strzał głową w niesamowity sposób piętą wybił Joel Pereria.
Być może była to jedna z najważniejszych interwencji w kontekście całego sezonu. Między innymi dzięki niej Lech świętuje w niedzielę, a prawdziwą imprezę może mieć już za dwa tygodnie.
Idź do oryginalnego materiału