O taki wieczór chodziło. Żeby na Islandię polecieć z solidną zaliczką, gwałtownie przerwać nakręcającą się spiralę porażek i nie popaść w kryzys już w drugim tygodniu nowego sezonu. Żeby piłkarzy Lecha znów dało się poznać - Antonio Milicia po dobrym rozegraniu piłki, Joela Pereirę po świetnych dośrodkowaniach czy Mikaela Ishaka po strzelonych golach. Wreszcie - żeby kibice Lecha dobrze bawili się na trybunach i choćby przy trzybramkowej przewadze skandowali "jeszcze jeden". I żeby te kolejne gole padały, aż do wyniku 7:1. Żeby Ishak po pięciu latach w klubie, w 172. meczu, ustrzelił pierwszego hat-tricka. I żeby dobre pierwsze wrażenie zrobił Timothy Ouma. Gdyby nie uraz Afonso Sousy, przez który zszedł z boiska jeszcze przed przerwą, w Poznaniu uznaliby ten wieczór za doskonały.
REKLAMA
Zobacz wideo Urban nie wytrzymał! "Czy ja się nie przesłyszałem?!"
Znów to samo. Klątwa?
Kibice Lecha już przywykli, iż zwykle zaraz po zdobyciu mistrzostwa ich klub nawiedzają złe duchy. - Rok 2010, później 2015, również 2022. Zawsze działo się coś złego. Stąd pytanie, czy teraz właściciele tego unikną. Zarzuca im się, iż zadowala ich byle co; iż brakuje im skłonności do ryzyka; iż stabilizacja finansowo-organizacyjna jest dla nich absolutnie najważniejsza - przepowiadał już w maju, zaraz po mistrzowskiej fecie Radosław Nawrot, pisarz i wieloletni kibic Lecha Poznań.
Tym razem nie poszło jednak o opieszałość władz, a o plagę kontuzji, która wykluczyła z początku sezonu kluczowych zawodników - Patrika Walemarka, Daniela Hakansa, Radosława Murawskiego i Alego Gholizadeha. gwałtownie objawił się kolejny problem - zdrowi piłkarze w pierwszych meczach wyglądali na ociężałych i zmęczonych. Najpierw przegrali z Legią Warszawa mecz o Superpuchar Polski (1:2), a później polegli 1:4 w ligowej inauguracji z Cracovią. Nie było w tych wynikach przypadku.
Dlatego dwumecz z Breidablik w II rundzie eliminacji Ligi Mistrzów, który zaraz po losowaniu został przyjęty z uśmiechem, nagle zaczął niepokoić. Lech z poprzedniego sezonu powinien go wygrać w cuglach. Tyle iż obecny Lech był nie do poznania – brakowało w nim świeżości, energii, agresji i kreatywności. W meczu z Cracovią popełniał proste błędy w rozegraniu piłki i wydawał się kompletnie nieprzygotowany na jej stratę. Dawał się więc zaskakiwać, a sam był bardzo przewidywalny. Miał 75 proc. posiadania piłki i olbrzymi problem, by przedostać się z nią pod bramkę rywala. Obawy, iż zawodnicy Breidablik też oddadzą Lechowi inicjatywę, zostawią mu kilka miejsca przed własnym polem karnym i zapolują na kontrataki, były uzasadnione.
Lech Poznań błyskawicznie rozwiał wątpliwości. Co najmniej sześć powodów do zadowolenia
Ale Lech błyskawicznie rozwiał wszelkie wątpliwości - już w 4. minucie prowadził po golu z rzutu rożnego, a po nieco ponad pół godzinie miał przewagę jednego piłkarza po czerwonej kartce dla stopera Breidabliku i znakomicie ją wykorzystał, dzięki czemu jeszcze przed przerwą prowadził 5:1 i w praktyce przyklepał awans. Zagrał tak, jak faworyt powinien grać z wyraźnie słabszym zespołem - nie pokpił sprawy, wyszedł na mecz pewny siebie, ale też zdeterminowany i agresywny, co pozwoliło uwypuklić różnicę w samych umiejętnościach. Lecha nie wybił z uderzenia choćby niesłusznie podyktowany rzut karny, po którym rywale zupełnie niespodziewanie, wbrew temu jak układał się mecz, doprowadzili do wyrównania. Było wręcz odwrotnie - stracony gol wręcz pobudził go do jeszcze lepszej i skuteczniejszej gry. Lech odpowiedział po dziesięciu minutach golem Ishaka, a w kolejnych dziesięciu strzelił jeszcze trzy gole. Podobnej reakcji na niepowodzenia brakowało w poprzednich dwóch meczach.
Nie dość, iż piłkarze Breidabliku okazali się kiepscy, to jeszcze od 32. minuty grali w dziesiątkę. Trudno więc wyciągać po tym meczu fundamentalne wnioski, ale warto odnotować, co Lechowi ewidentnie się w tym meczu udało, a jeszcze przed meczem nie było oczywiste. Po pierwsze, Joel Pereira wcale nie jest tak daleko od formy, jak mogło się wydawać po meczach z Legią i Cracovią. Samo przestawienie go na prawą obronę i zapewnienie mu podobnej swobody w poruszaniu się jak w poprzednim sezonie, sprawiło, iż rozkwitł -znów świetnie dośrodkowywał piłkę i nieustannie szukał otwierających zagrań w pole karne. Po drugie, Filip Szymczak robi wszystko, by zostać w Lechu i wyprowadzić swoją karierę na prostą. Robi to na tyle skutecznie, iż po tym meczu łatwo znaleźć argumenty, by zatrzymać go w klubie - pierwszy ruszał do pressingu, walczył o każdą piłkę, na skrzydle samym balansem ciała potrafił zwodzić przeciwników i posłał kilka obiecujących dośrodkowań. Nie w pierwszym składzie, nie w każdym meczu, ale warto takiego piłkarza mieć. Po trzecie, obrońcy Lecha rozgrywali piłkę zdecydowanie lepiej niż w poprzednim meczu, a Michał Gurgul wreszcie zaczął podłączać się do ofensywnych akcji i zaliczył świetną asystę przy trafieniu na 3:1. To o tyle ważne, iż w systemie gry Lecha to właśnie na stoperach spoczywa największa odpowiedzialność za rozgrywanie piłki.
Po czwarte, niepowiedziane, iż Timothy Ouma będzie jedynie biegał za rywalami w środku pola i przerywał ich akcje, choć głównie w ten sposób był reklamowany przez pracowników Lecha zaraz po wypożyczaniu go ze Slavii Praga. Gambijczyk wszedł na boisko zaraz po przerwie, w bardzo komfortowych warunkach, przy wyniku 5:1, ale i tak wypada docenić, jak błyszczał w kilku akcjach. Udowodnił, iż nie tylko jest bardzo wybiegany, ale też wie, co zrobić z piłką. Szukał otwierających podań i podejmował dobre decyzje. Pod koniec meczu chwilami był wręcz nieco nonszalancki i niepotrzebnie ryzykował, co w jednej z akcji mogło doprowadzić do straty bramki, ale zrzucamy to na karb tego, iż chciał za wszelką cenę zaimponować trenerowi i kibicom.
Po piąte, Lech wreszcie zdobył bramkę po stałym fragmencie gry. W całym poprzednim sezonie udało mu się to tylko raz, co było najsłabszym wynikiem w Ekstraklasie. Dlatego latem ściągnął Markusa Uglebjerga, który w Danii uchodzi za specjalistę właśnie w tym aspekcie i trenerski talent w ogóle. Ma raptem 26 lat i przez ostatnie dwa sezony pracował w sztabie trenerskim Viborga, a jego zespół strzelił po stałych fragmentach gry najwięcej goli w lidze. Zmianę widać gołym okiem – Lech już w meczu z Legią stworzył w ten sposób trzy groźne okazje (m.in. strzał Milicia w poprzeczkę), a z Breidablikiem wykorzystał już pierwszy rzut rożny. Na razie to Uglebjerg, a nie żaden z piłkarzy, jest najlepszym transferem Lecha w letnim okienku.
Po szóste, Uglebjerga może w spokoju kreślić schematy rozegrania rzutów rożnych i wolnych, bo z wykonywaniem rzutów karnych znakomicie radzi sobie Mikael Ishak. W tym przypadku nie ma czego ulepszać, bowiem kapitan Lecha wszystkie trzy gole z Breidablikiem strzelił właśnie z "jedenastek". To aż dziwne, iż choć w 171 meczach zdobył 91 bramek, to na pierwszego hat-tricka czekał aż do tego meczu.
Tylko jeden powód do zmartwień
Zwycięstwo 7:1 jest najwyższym w historii Lecha w europejskich pucharach. Pewnie mogło być ono jeszcze bardziej okazałe, ale w drugiej połowie zespól Nielsa Frederiksena ewidentnie zdjął nogę z gazu, pamiętając o napiętym terminarzu. Oczywiście, dalej punktował rywali - gdy Filip Jagiełło zobaczył, jak dużo ma miejsca przed polem karnym, to zdecydował się oddać strzał; a gdy Ishak dostał kolejną szansę z rzutu karnego, to wykorzystał ją bez mrugnięcia okiem - ale nie było w jego grze już tak dużej energii i agresji. Być może również w obawie o kontuzje.
Choć Lech rozgonił tego wieczoru wiele czarnych chmur, to tego akurat nie udało mu się zmienić. Afonso Sousa, który w związku z drobnym zmęczeniowym urazem opuścił piątkowy mecz z Cracovią, tym razem zagrał w pierwszym składzie. Niestety, pod koniec pierwszej połowy złapał się za mięsień dwugłowy i zszedł z boiska. Gdyby nie ta kontuzja, wieczór w Poznaniu można by uznać za doskonały.