Final Four Ligi Mistrzów siatkarzy wróciło do Łodzi po 16, a do Polski po dziewięciu latach. Harmonogram spotkań ułożył się jednak w ten sposób, iż polskim kibicom trudno było odpowiednio uczcić to święto siatkówki od samego początku.
REKLAMA
W końcu pierwszy mecz interesował ich tylko pod kątem tego, kto zostanie rywalem Aluronu CMC Warty Zawiercie lub Jastrzębskiego Węgla w finale prestiżowych rozgrywek w niedzielę. Po dość jednostronnej rywalizacji awans do meczu o złoto weszła Sir Safety Perugia. Niestety, podczas meczu trybuny Atlas Areny nie były tak zapełnione, jak można byłoby na to liczyć w przypadku finałów najważniejszych europejskich rozgrywek w świecie siatkówki.
Zobacz wideo Lewandowski buduje imponującą posiadłość! To tu może zamieszkać po karierze
Tak zaczęło się święto siatkówki w Łodzi. Bilety choćby za 11,50, a na trybunach przykre obrazki
Cóż, fakt, iż tego wieczoru na boisku nie widzieliśmy żadnej polskiej drużyny zrobił swoje. Polscy fani skupili się na sobocie i niedzieli, gdy to mają zagwarantowane. Tym samym w piątek w łódzkiej hali zasiadło kilka tysięcy kibiców.
To oczywiście żadna kompromitacja, bo zwykle gdy u gospodarza turnieju nie gra nikt z tego kraju, trudno spodziewać się trybun wypełnionych do ostatniego miejsca. choćby w kraju tak pozytywnie szalonym na punkcie siatkówki jak w Polsce. Kibiców jak na mecz dwóch zagranicznych drużyn i tak było całkiem sporo. Ale taki obrazek - puste miejsca, a i niemal całe niewypełnione sektory - zawsze jest jednak przykry. Już przed meczem było widać, iż kilka miejsc w hali pozostanie wyraźnie pustawych, a o 20:00 stało się jasne, iż większość fanów skupiła się na polskich meczach.
Puste sektory Atlas Areny w Łodzi podczas półfinału siatkarskiej Ligi Mistrzów Fot. Jakub Balcerski, Sport.pl
Najbardziej zapełnione były środkowe sektory hali - zwłaszcza te po stronie szatni, gdzie oba zespoły schodziły z boiska i miały umiejscowione ławki rezerwowych: od M do S. Nieźle wyglądało to też na tych oznaczonych literami F, E i D, po drugiej stronie. Niemalże zupełnie puste były te skrajne - W, A, J i H. Tam do końca meczu pozostało mnóstwo wolnych miejsc.
Ceny biletów na oba półfinały, zarówno ten piątkowy, jak i polski, rozgrywany kolejnego dnia pomiędzy Jastrzębskim i Zawierciem, kosztowały tyle samo - w oficjalnej sprzedaży zaczynały się od 74 złotych. Nie były bardzo wysokie, ale może gdyby nieco obniżyć te na mecz, który Polaków interesował znacznie mniej, to i frekwencja byłaby wyższa. Inna sprawa, iż wejściówki można było też zdobyć dzięki stronom odsprzedażowym, a tam były już bardzo tanie. Na godzinę przed meczem można było je kupić choćby za 11,50.
Semeniuk choćby nie zdjął bluzy. Tylko bawił się z kibicami
Polscy kibice mogli w piątek liczyć tylko na to, iż na boisku w barwach Perugii zobaczą Kamila Semeniuka. Niestety, choćby jego na nim zabrakło.
Mogło być im przykro, ale trener Perugii Angelo Lorenzetti był nieubłagany. I pozostawił go w kwadracie przez całe spotkanie. Polski przyjmujący choćby nie zdjął bluzy. Wspierał swoich kolegów tylko zza band reklamowych, klaszcząc i bawiąc się z kibicami, którzy dotarli do Łodzi z Włoch.
Może nie było ich tak wielu, jak niektórzy by się spodziewali, ale byli zdecydowanie najgłośniejsi w całej hali. Ubrani w białe koszulki z logo klubu śpiewali, podskakiwali i ciągle uderzali o dłonie specjalnie przygotowanymi klaskaczami. To te znane już z włoskich hal, pełniące dwie funkcje - były też rozkładane przy każdym bloku, bo wydrukowano na nich zrozumiały każdemu napis "Murato". A śpiewane przez nich "Sara perche ti amo" porwało całą Atlas Arenę.
W kontekście Semeniuka trzeba sobie otwarcie powiedzieć, iż nie było wielu momentów, gdy Perugii Polak koniecznie przydałby się na boisku i włoski zespół mógłby odczuć jego nieobecność. Grający na przyjęciu Yuki Ishikawa i Ołeh Płotnycki spisywali się naprawdę dobrze. Polacy zażartują, iż oszczędzał jego siły na finał, ale prawda jest taka, iż może choćby w nim nie zagrać. Choć może w nim nastąpi więcej zwrotów akcji i Perugii przyda się ktoś, kto da nadzieję na odwrócenie losów spotkania. W piątek niczego nie trzeba było odwracać.
Perugia wjechała na autostradę do finału i nikt nie był w stanie jej zatrzymać
Zaczęło się jednak od sporego szoku. Drużyna z Ankary, która była tu skazywana na pożarcie, zupełnie zaskoczyła Włochów z Perugii. Mieli być chłopcami do bicia - w końcu sezon ligi tureckiej skończyli dopiero na ósmym miejscu, a niedawno klub zmienił też trenera i Radostin Stojczew zastąpił Igora Kolakovicia. A tu od pierwszej piłki uwidoczniła się u nich silna zagrywka, umiejętnie kończone ataki i siła, z jaką Turcy uderzali kolejne piłki. To wszystko sprawiło, iż to drużyna, która była tu skazywana na porażkę, weszła w to spotkanie dużo lepiej.
Impet, z jakim forsowała szeregi rywala, Perugii udawało się jednak stopniowo zwalniać. Już w połowie seta było po równo, a na przestrzeni całej partii lepsi byli już Włosi. Choć musieli to zwycięstwo - 25:23 - wyrwać po wyrównanej końcówce. najważniejsze punkty raz za razem zdobywał przyjmujący Japończyk Yuki Ishikawa, a seta skutecznym blokiem zakończył atakujący Wassim Ben Tara.
Drugą partię Perugia wygrała tym samym wynikiem. Ale ten o wiele gorzej oddawał przebieg seta, bo Włosi mniej (przy 19:18 i 23:22) lub bardziej (przy 10:7, a potem 22:18) kontrolowali już grę. Kilka błysków geniuszu Ishikawy, który zdobył siedem punktów, dobry poziom przyjęcia i sporo presji wywieranej zagrywką, choćby pomimo popełnianych przy niej błędów, wystarczyło, żeby nie pozwolić Halkbankowi wyjść na prowadzenie choćby przez moment.
Pozostało postawić "kropkę nad i". W tak ważnych meczach to bywa najtrudniejsze. Tylko iż Perugii na boisku wychodziło wiele choćby w niełatwych sytuacjach. Gdy Turcy prowadzili jednym punktem na początku trzeciej partii, Perugia wygrała długą akcję po efektownym bloku i kibice w łódzkiej hali wystrzelili w górę razem z całą włoską drużyną. Halkbank nie pomagał sobie, frustrując się pojedynczymi spornymi sytuacjami rozstrzyganymi na korzyść Perugii. Długo nie mógł odzyskać odpowiedniego rytmu. Choć doszedł Włochów choćby na jeden punkt (22:21), to Włosi byli lepsi w trzeciej partii 25:22 i całym meczu 3:0.
Oto rywal Polaków. Zobaczymy, czy jego kibice będą się tak cieszyć po finale
Takie mecze często wygrywa się wykorzystywaniem momentów słabości rywala. I Perugia doskonale wiedziała, jak to robić. A jeżeli ma się przewagę jak Halkbank na początku pierwszego i trzeciego seta, ale nic nie wynika z niej w dalszej części partii, to trudno oczekiwać, żeby ograć tak świetną drużynę jak ta Włochów. Takie sytuacje trzeba wykorzystywać.
W tym półfinale chwilami brakowało czystej siatkarskiej jakości i gra nie stała na wybitnym poziomie, ale warto docenić Perugię, która gdy zyskała dobry rytm, to ruszyła po swoje i nikt nie był jej już w stanie powstrzymać. Wjechała na autostradę do finału Ligi Mistrzów i już do końca z niej nie zjechała. W końcówce trzeciej partii mecz zamienił się w świętowanie ich rozśpiewanych kibiców.
Czy postraszyła polskie kluby? To nie był poziom, na który zawiercianie i jastrzębianie, nie byłyby w stanie się wznieść. Wiele będzie jednak zależało od tego, co stanie się w sobotnim półfinale i bezpośredniej rywalizacji pomiędzy polskimi klubami. A może choćby bardziej od tego, w jakiej formie będą po nim oba zespoły.
Na razie Włosi mogą się cieszyć, bo ich klub drugi raz w historii znalazł się w finale LM. Poprzednio grali o złoto tych rozgrywek w okresie 2016/2017, gdy ulegli Zenitowi Kazań. Teraz zagrają z lepszym z pary Aluron CMC Warta Zawiercie - Jastrzębski Węgiel. Swojego rywala poznają po meczu, który rozpocznie się w sobotę o godzinie 14:45. I oby prorocze stały się słowa spikera, który jeszcze w trakcie meczu mówił o cieszących się kibicach Perugii: "Zobaczymy, czy będą się tak cieszyć w niedzielę".