Zachwyty, rozczarowania i genialny morał. Recenzja F1 Movie

1 dzień temu



Jeżeli ktoś szuka w filmie skrajnych emocji, F1 Movie powinien przypaść mu do gustu. Problem w tym, iż są to emocje niesamowicie płytkie, a po seansie gwałtownie zapominamy o tej historii.

Na wstępie

Jeszcze raz powtórzę, uważam, iż każdy interesujący się tym filmem powinien go obejrzeć. A iż jestem wielkim fanem chodzenia do kina (tam najłatwiej skupić się tylko na filmie i dobrze go przeżyć) to zachęcam do obejrzenia dzieła właśnie tam.

Każdy z nas jest inny i każdy odbierze ten film inaczej. I – jak pokażę poniżej – nasze reakcje mogą być diametralnie różne.

Sala

Błagam tylko na wszystko – nie idźcie na ten film do IMAX 4DX bo zabierzecie sobie przyjemność z oglądania tego, co w tym filmie najlepsze.

Przyznam, iż przyszliśmy na seans w miarę wcześnie więc miałem okazję przyjrzeć się jego widowni, a według mnie to interesująca kwestia by sprawdzić, kto w pierwszym dniu wybrał się na ten film. I zauważyłem to, co zauważam już od kilku lat w statystykach strony. Jeszcze niedawno 95% spośród tych, którzy odwiedzali bloga, stanowili mężczyźni, a połowa z nich była w wieku 28-45 lat. Teraz to się bardzo zmienia – według mnie na lepsze.

Na sali było kilka grup “kumpli”, wielu fanów F1 ubranych w czapeczki, bluzy czy koszulki F1 czy zespołów, wiele par, ale też przedstawiciele i przedstawicielki “Gen Z” z niebieskimi włosami. Generalnie – fajny przekrój społeczeństwa, pokazujący, jak popularna jest F1.

Krzywda

Pierwszym, oczywistym wnioskiem, jaki nasuwa się od pierwszych minut filmu, jest to, iż twórcy i aktorzy produkcji niemiłosiernie ściemniali w kwestii realizmu filmu. I zrobili tym samym dużą szkodę odbiorowi swojego filmu przez tych widzów, którzy mają (nawet blade jak ściana) pojęcie o Formule 1.

Przed premierą o autentyzmie filmu zapewniał jego producent, Lewis Hamilton, który czuwał nad stroną merytoryczną F1 Movie.

Cały czas w głowie wybrzmiewa mi wypowiedź Brada Pitta, który mówił: “Lewis był niesamowity, dbał o każdy detal w filmie, podchodził i mówił: Nie chłopaki, tak nie może być, ten zakręt trzeba przejeżdżać na 4. a nie na 5. biegu”.

No cóż… bzdura. Film niestety nie dba o podstawowe fakty z Formuły 1. Jedynym, co się zgadza są tory, bolidy i kierowcy, których widzimy na ekranie. o ile chodzi o kwestie przepisów, odwzorowania szczegółów, przebieg weekendu, fizykę ścigania i wszystkie inne kwestie to są one tak dobrze odzwierciedlone jak smok w polskim serialu Wiedźmin z Michałem Żmijewskim.

Nie ma sensu wyliczać te “kilka niedociągnięć” bo trzeba by zadać pytanie sakramentalne już pytanie: “A gdzie tu są dociągnięcia”. I nie zrozumcie mnie źle, absolutnie nie oczekiwałem, iż to będzie dokument i będziemy mieć dokładne odwzorowanie wyścigów. Ale spodziewałem się więcej niż mi zostało pokazane.

Najlepiej zatem podejść do tego filmu bez jakichkolwiek oczekiwań dotyczących realizmu – z czystą kartą.

Gdzie oni są?

Biorąc pod uwagę to, iż twórcy filmu towarzyszyli przez 2 lata Formule 1, iż aktorzy stali na gridzie razem z kierowcami oraz pojawiali się w padoku w tych samych miejscach to niestety kierowcy pojawiają się w tym filmie ultra rzadko. Poza jednym kontaktem wzrokowym z Lewisem Hamiltonem (producent filmu) i poklepaniem Brada Pitta w ramię przez Fernando Alonso, stanowią oni jedynie tło.



Najwięcej było w tym filmie… Kimiego Raikkonena za sprawą kilku jego bardzo słynnych cytatów, wykorzystanych przez twórców. No numeru, z którym jeździł bohater.

Nieco więcej jest szefów zespołów – konkretnie czterech – Zak Brown, Fred Vasseur, Gunther Steiner i Toto Wolff. I tylko Steiner nie ma żadnej kwestii – szepcze tylko pod nosem przekleństwa.

Ale w tym aspekcie też spodziewałem się więcej. Jasne, kierowcy F1 to nie aktorzy (choć czasami słysząc ich mam wątpliwości) ale dałoby się wyciągnąć z nich jakieś fajną interakcję z prawdziwymi aktorami.

Krew w piach

Przyznam szczerze, iż jestem zaskoczony kilkoma kwestiami pokazanymi w filmie w sposób zupełnie błędny, wręcz obraźliwy dla sportu – jego tradycji i zasad. I to są kwestie niezwykle ważne, na które latami Formuła 1 pracowała i które niestety niektórzy przypłacili zdrowiem i życiem.

Formuła 1 nie jest stawiana w dobrym świetle, gdy widzimy celowe uderzanie jednego zawodnika w drugiego i brak reakcji sędziów. I to kilkukrotnie. Zagrywki totalnie niesportowe są tu wielbione. Mamy tu drobne wypadki powodujące kontuzje czy uszkodzenia band, widzimy gdy jeden kierowca blokuje długo dublujących go żeby jego partner z zespołu mógł ich dogonić.

Film pokazuje, iż w F1 można oszukiwać, stosować bezkarnie nieczyste zagrywki i w negatywny sposób wykorzystywać przepisy. Nie wygląda to poważnie.

Ale w sumie, jak czytam teraz ten akapit, to może rzeczywiście się czepiam? Po prostu to były fragmenty filmu, które wzbudziły we mnie największe negatywne emocje.

“Jak ja kocham ten sport!”

No dobra, a teraz czas na to, co dobre żeby nie było, iż tylko narzekam. A pozytywów jest naprawdę sporo. Przede wszystkim świetnie jest oglądać film o wyścigach. I choć przedstawienie 24h Daytona jako podrzędnego wyścigu, za którego wygranie dostaje się premię w wysokości $5 tys i biorą w nim udział słabi kierowcy jest przegięciem, to jednak już podczas pierwszych scen filmu z tego wydarzenia pomyślałem sobie: “Jak ja kocham ten sport!”

Super sobie móc coś takiego uzmysłowić/przypomnieć – zwłaszcza w moim przypadku, gdy motorsport jest dla mnie nie tylko pasją, ale też pracą.

Aktorzy

Muszę przyznać, nie znalazłem słabych punktów o ile chodzi o obsadę tego filmu. Brada Pitta lubię i choć nie zagrał on “oscarowej” roli to przez cały czas przyjemnie się go oglądało. Ale iż byłem z Żoną, to zapytałem ją o jej odczucia i stwierdziła, iż bardziej podobał jej się Javier Bardin.

Mnie natomiast bardzo podobała się główna rola żeńska – idealnie dobrana według mnie i fajnie odzwierciedlająca postać, którą grała.

Jest zabawnie

I trzeba przyznać, iż w filmie znajdziemy bardzo wiele zabawnych momentów, przy których cała sala wybuchała śmiechem. Żarty były na dobrym poziomie i idealnie wpasowane w kontekst. Plus za to, iż były też żarty “branżowe” i to dodaje lekkości tej produkcji.

Mega, iż to nie romans

Oglądając ostatnie trailery filmu, zaczynałem się nieco obawiać, czy historia miłośna, nieodzowny punkt każdego takiego hollywoodzkiego filmu, nie zdominuje tego co powinno być najważniejsze.

I byłem bardzo miło zaskoczony bo ten wątek nie zajmuje wiele czasu, jest wpleciony zgrabnie w główną historię i absolutnie nie czyni z tego filmu romansidła.

Podobne wrażenia miała para siedząca obok nas i to chyba dobry znak.



Genialne ujęcia

No i dochodzimy do sedna. Creme de la creme tego filmu stanowią ujęcia z jazdy. Są naprawdę świetne, pokazane z wielu perspektyw i nieszablonowo. Wykonano znakomitą robotę, wkomponowując APX GP w prawdziwe ujęcia z wyścigów i ogląda się to rewelacyjnie (albo: oglądałoby się, gdyby nie tej piep*** 4DX!).

Momentami można się wczuć dość mocno w głównego bohatera podczas jazdy.

Nie jest jednak idealnie bowiem trzeba przyznać, iż zdecydowana większość wyścigów, które oglądamy, pokazywana jest dokładnie tak samo – te same ujęcia na starcie, te same z walki i taki sam sposób pokazania pit-stopów.

Przy okazji tych ostatnich miałem moment wow, ale nie z powodu tego, co zobaczyłem na ekranie. Bo trzeba powiedzieć, iż pit-stopy w tym filmie są wolniejsze niż w rzeczywistości. I to był moment, w którym uświadomiłem sobie, jak genialnie szybka jest Formuła 1, iż choćby hollywoodzki film nie potrafi tego odzwierciedlić.

Trzeba natomiast też oddać, iż ostatni wyścig to prawdziwy majstersztyk o ile chodzi o pokazanie rywalizacji i ujęcia. Tam naprawdę płynęliśmy z głównym bohaterem i można było wpaść w prawdziwy trans. Wielkie brawa! I tylko jestem ciekaw, jak to wszystko realizował i oglądał Lewis Hamilton, mając w pamięci to, co wydarzyło się w Abu Zabi 2021.

Łzy

No właśnie. Przyznaję się bez bicia, ryczę na filmach. Na Znachorze zawsze, ale też na wielu innych. Zwyczajnie odpowiednia muzyka i obrazy sprawiają, iż płaczę. Ale tym razem szlochanie w 4. rzędzie nie wydobywało się ze mnie, a od pani (“napisz, iż nie chodziło o mnie” – Żona), która siedziała obok mnie. I w sumie mogę zrozumieć, dlaczego w tym momencie tak się wzruszyła.

Ja natomiast nie byłem wzruszony w żadnym momencie. Albo chodziło o to, iż byłem tak zirytowany oglądaniem nie tego, czego się spodziewam albo o to, iż zwyczajnie cała historia była dla mnie zbyt płytka i sztampowa. Przewidywalna do szpiku kości. No i przyznam szczerze, iż niesamowicie zawiodłem się muzyką. Uwielbiam Hansa Zimmera, słuchałem dziesiątek jego soundtracków, w tym z Rusha, gdzie muzyka była genialna. Tu jest ona praktycznie niezauważalna.

Jest też opcja, iż nie wzruszyłem się bo nie mogłem się skupić ze względu na to, iż moim fotelem miotało jak szatan w losowych momentach. A może za bardzo już myślałem o tej recenzji?

Niesamowicie trafny morał

Najlepszym momentem tego filmu dla mnie jest jednak jego morał, przekazany przez słowa głównego bohatera. Swoisty samobój obecnej Formuły 1 i tego filmu. Kwestia szalenie aktualna i prawdziwa, z którą będziemy mierzyć się coraz częściej, w każdej dziedzinie życia.

Chodzi o brak autentyczności, brak ludzkiej strony, zastąpienie emocji emotikonami. Strefa komfortu zamiast rozmowy i reakcji. Tysiące czujników zamiast tego najważniejszego – tyłka kierowcy. Marketing, umowy, pieniądze zamiast prawdziwego ścigania i realnych emocji. Zarządzanie zamiast wyciągania maksimum z siebie i samochodu. PR zamiast autentyczności.

Wychodowani w symulatorach kierowcy zamiast gości, którzy chcą jeździć wszystkim i wszędzie. Takie jest przesłanie tego filmu. Bardzo dziś aktualne, a jednocześnie tak mocno sprzeczne z jego promocją.

Ogólnie

Nie zrozumcie mnie źle. To nie jest film, na którym będziecie się nudzić. Nie jest tak, iż jest to kino nieciekawe czy niezrozumiałe. Jestem pewien, iż gdy za parę lat będziecie przerzucać wieczorem kanały i będzie leciał akurat F1 Movie, powiecie: O! Obejrzę sobie jeszcze raz. Bo w gruncie rzeczy jest to dobrze zrobiona rozrywka. Ogląda się to bardzo przyjemnie (przy odpowiednim podejściu).

Ale jest to zwyczajnie kino płytkie, nie angażujące raczej większych emocji z banalną fabułą i hollywoodzkim zacięciem. Ale przynajmniej spójne i w miarę dobrze poprowadzone. No i z genialnymi ujęciami i dobrą grą aktorską.

To może być też tak, iż osobom mniej zaangażowanym w F1 ten film się bardzo spodoba, na przykład tak, jak mi spodobał się Top Gun Maverick (a pewnie piloci oglądając Mavericka przekręcali się w kokpicie).

No i o ile ktoś śledził zamieszanie towarzyszące filmowi i słuchał wypowiedzi, iż dostęp, który dano twórcom filmu do Formuły 1 zostanie znacznie lepiej wykorzystany. W sumie podobna historia, co z Drive to Survive.

Film na pewno będzie światowym sukcesem i zostanie bardzo pozytywnie odebrany. Zresztą, widzę to przeglądając zagraniczne grupy dotyczące F1. Nie spotkałem jeszcze krytycznej opinii na temat tego dzieła od amerykańskiego kibica, a gdy sam pozwoliłem sobie na nieco krytyczny komentarz dotyczący jednego z aspektów, kilku chłopaków z Alabamy napisało, iż już jadą do mnie swoim pickupem (pewnie nie wiedzieli, iż by dotrzeć do Polski trzeba pokonać ocean).

Według mnie temu filmowi brakuje tyle do genialnego wg mnie “Rush” co Williamsowi 2019 do Mercedesa 2019. Być może dlatego, iż wychodzę z założenia, iż nic nie zastąpi prawdziwej historii. Ale też trzeba wziąć pod uwagę, iż to miała być rozrywka – lekka, przyjemna i taka, która przyniesie ogromny zysk. I to się raczej uda. A przy okazji będziemy mieli wielu nowych kibiców F1.

Zero promocji

Na koniec jeszcze coś, czego nie mogę odżałować – dlaczego dystrybutor taka lachę na promocję tego filmu w Polsce? Zero gadżetów, zero wyjścia do fanów i wyłącznie sztampowe reklamy w TV. Widziałem osoby, które chciały załatwić sobie plakaty z tym filmem i tu też był problem. Szkoda, bo według mnie potencjał był ogromny, a jedynym co trzeba było zrobić to spojrzeć, jak promowano film w innych krajach.



Idź do oryginalnego materiału